Jestem szczęśliwa. Rozmowa z Danutą Noszczyńską
Data: 2016-04-18 14:10:09Farbowała Pani kiedyś włosy na blond?
Przeciwnie, z natury jestem blondynką, od lat „robię się na czarno”. Widać ten kolor lepiej licuje z moich charakterem (śmiech)…
A - nie uciekając w tak zwane „suchary” - jaka jest różnica miedzy farbowaną a naturalną blondynką?
Kiedyś naturalna blondynka była blondynką, a farbowana miała żółte włosy o strukturze słomy. A tak na serio? Wiem jak wygląda stereotyp farbowanej blondynki: różowy przykrótki sweterek, mini spódniczka lub obcisłe lateksowe spodnie, białe kozaczki i mizerne IQ. Moim zdaniem jednak o różnicach między kobietami nie decyduje kolor włosów.
Nie o tym jednak opowiada Pani powieść Farbowana blondynka...
Pomysł na tę książkę zawierał się w jednym zdaniu: chodziło mi o opisanie kobiet, które są skłonne wymienić sobie wszystko, co się da, w przekonaniu że to je uszczęśliwi. Reszta tworzyła się na bieżąco, jak zwykle u mnie. Początkowo książka miała nosić tytuł Fabryka słodkości w nawiązaniu i do miejsca pracy bohaterki, i do głównej idei.
Opowiada Pani o kobiecie, dla której ważne są przede wszystkim wygląd zewnętrzny i pozory, pokazując, że aby osiągnąć szczęście, będzie musiała poza nie wykroczyć. Tylko czy Tamara nie jest po prostu typową przedstawicielką współczesnych kobiet? Czy ona po prostu nie dopasowuje się do świata, w którym wszyscy żyjemy?
Bez wątpienia moja bohaterka jest jedną z coraz częściej poddających się temu trendowi (pędowi?) współczesnych kobiet. Rzecz w tym, że, jak to w pędzie, dziewczyny coraz mniej zastanawiają się nad zasadnością swoich decyzji o „upiększaniu” się za pomocą medycyny estetycznej. Osobiście nie mam nic przeciwko, ale dla mnie wskazaniami do tego typu działań są rzeczywiste defekty urody czy upływ czasu, z którym kobieta nie jest w stanie się pogodzić i to wpływa negatywnie na jej jakość życia.
Pokazuje Pani w swojej książce zjawisko, z którym wszyscy się zetknęliśmy. A czy Pani otoczenie, bliscy, Pani osobiste doświadczenia również znajdują w książce swoje odbicie?
Myślę, że wręcz nie może być inaczej – w końcu opisywani ludzie, zdarzenia, cała ta wymyślona rzeczywistość filtrowane są przez nasz subiektywny ogląd świata i rzeczy. Chyba nie da się od tego odciąć.
Ma Pani ochotę wrócić do swoich bohaterów po ukończeniu książki?
Czasem tak dobrze mi się o czymś pisze, że odczuwam żal po skończeniu książki. I może coś w rodzaju tęsknoty za bohaterami. Tak było całkiem niedawno, po wysłaniu do wydawcy mojej najnowszej powieści Dopóki śmierć nas nie połączy. Nie jest to wesoła historia, ale panująca w niej atmosfera, zło, dobro, mądrość, głupota, próba odpowiedzi na pytanie: „czy można było inaczej?”, a także odrobina metafizyki sprawiły, że związałam się z tą książką wyjątkowo mocno.
W swojej twórczości dość często idzie Pani niejako „pod prąd” panujących trendów czy mód literackich. Obecnie panuje wyraźna moda na serie powieściowe – zwłaszcza takie, których akcja toczy się gdzieś na dalekiej, wyidealizowanej prowincji. Obraz polskiej wsi pojawił się również w Pani powieści Pod dwiema kosami…. Tyle że mocno odbiega on od tego, co zwykle widzą bohaterki literatury kobiecej…
W ten trend wpisywała się najbardziej Historia nie Magdaleny. Ale chyba wszystkie moje powieści mają jakieś nawiązanie czy krótki moment akcji, rozgrywający się na prowincji. Nie służy to jednak opiewaniu sielskiego życia w tamtejszych klimatach - chyba nawet przeciwnie. A epizody te biorą się z mojego zamiłowania do takiego kolorytu: po prostu uwielbiam wieś, folklor, różne odmiany gwary i wszelkie „prowincjonalizmy”. Poza tym mój mąż uważa, że mam jakiś dziwny pociąg do wszystkiego, co brzydkie. Fakt, gdy on z przyjemnością ogląda jakąś wysmakowaną architekturę, ja gapię się jak zauroczona na stare, drewniane chałupy, a w im bardziej opłakanym są stanie, tym ciekawsze mi się wydają. Jestem ogromnie ciekawa ludzi, którzy tam mieszkali: jak żyli, czym się cieszyli lub martwili, jak wyglądały ich kolejne dni, i wreszcie – dlaczego i dokąd odeszli? Chciałabym mieć taką chałupę w jakiejś zapadłej wiosce.
A tymczasem mieszka Pani w dużej aglomeracji – w Jaworznie, tuż obok Katowic…
Jaworzno jest rzeczywiście duże, ale większość jego dzielnic jeszcze stosunkowo niedawno było samodzielnymi miejscowościami, miasteczkami, wioskami. W jednej z takich dzielnic mieszkam i czuję się cudnie: to najlepsze połączenie miejskości z wiejskością, jakie mogłabym sobie wymarzyć...
Równie mocno od stereotypu powieści obyczajowej odbiega Pani powieść Wszystkie życia Heleny P. Tu czytelnicy wkraczają wraz z Panią w świat ludzi bezdomnych… To również nie jest najbardziej oczywista przestrzeń w przypadku powieści obyczajowej.
Sama wpisałam się w szufladkę autorek literatury kobiecej. Świadomie i odpowiedzialnie. Ale staram się przy tym, by moje powieści zawsze dotykały jakiegoś społecznego problemu. Jestem osobą bardzo wrażliwą, nie patrzę na świat bezmyślnie, wiele rzeczy bardzo mnie dotyka, dlatego takie tematy poruszam - ale w sposób, który nie urąga miłośniczkom lekkiej, frywolnej fabuły, romantycznych historii miłosnych czy koneserkom komedii. Jeśli taki czy inny wątek przy okazji dobrej zabawy da komuś do myślenia – punkt dla mnie.
Tamara z Farbowanej blondynki ma wszystko z góry zaplanowane – trochę podobnie jak Ada z wcześniejszej Pani książki Harpii. I obie muszą w pewnym momencie zderzyć się z odkryciem, że świat nie jest tak uporządkowany, jak by chciały. Uważa Pani, że takim osobom jest trudniej sobie poradzić w życiu? Że życie jest zbyt dużym żywiołem, żeby wchodzić w nie z jasnym planem i z sukcesami go realizować?
Te dziewczyny jednak trochę się różnią: Ada próbuje dopasować świat do siebie, Tamara zaś siebie do świata. Konkluzja może być chyba tylko jedna: cokolwiek człowiek chciałby w życiu osiągnąć, natury nie oszuka. Są bowiem na świecie takie prawa, których nikt jeszcze nie zdołał zmienić czy choćby trochę nagiąć na swoje potrzeby. Rzecz w tym, żeby tej natury słuchać, postępować z nią w zgodzie w każdym aspekcie życia.
I pozwalać sobie czasem na drobne odstępstwa od planu, na odrobinę szaleństwa. Najbardziej szalona rzecz, na jaką Pani się w życiu zdobyła, to?
Jeśli mam być szczera, nie było w moim życiu szalonej rzeczy, na którą bym się nie zdobyła. Oczywiście, jeśli tylko była fizycznie wykonalna. Jako nastolatka podjęłam wyzwanie i udałam się na samotny spacer o północy na cmentarz koło Kopca Kościuszki w Krakowie. Na dowód miałam przynieść stamtąd cokolwiek, przyniosłam kawałek wieńca. Jako dorosła kobieta odbyłam przejażdżkę na dachu samochodu. Do dziś czasem wracam z pracy w kostiumie scenicznym, bo po meczącej imprezie nie chce mi się przebierać w prywatne rzeczy. W zasadzie mniejsze lub większe szaleństwo towarzyszy mi co dziennie – zawodowo żyję w udawanym świecie, hobbystycznie też, więc to jakoś do moich realiów przenika.
Pisanie i teatr to moje równorzędne pasje. Obie w jakiś sposób się uzupełniają, jedna i druga ma charakter twórczy, dzięki temu po przyjściu z pracy nie muszę przestawiać umysły na całkiem inne tory, mogę spokojnie zasiadać do pisania na tym samym oddechu. I tak robię. Myślę, że nie umiałabym zaadaptować własnej powieści na potrzeby teatru, zabrakłoby mi dystansu i pewnie zaczęłabym przekombinowywać. Ale powstają dwa monodramy: w Lublinie na podstawie Pod dwiema kosami... i w Tychach - Wszystkie życia Heleny P.
Trudniejsze jest dla Pani pisarstwo czy teatr?
Najpierw zaczęłam pisać scenariusze dla mojego teatru, a potem tak się złożyło, że napisałam książkę - z ciekawości, co z tego będzie. Samo pisanie nie przychodzi mi z jakimś większym trudem, niełatwa jest raczej konfrontacja z redakcją. Zdarzyło mi się bowiem ze trzy razy dostać książkę do korekty autorskiej, napisaną przez redaktora na nowo. Nie żartuję. Próbowano zmienić mój dość specyficzny język (który zdaniem recenzentów jest zdecydowanym atutem moich powieści) na hiperpoprawną polszczyznę. W efekcie dostawałam tekst, w którym przez kolor czerwony z rzadka przebijało się jakieś nienaruszone zdanie – dwa, trzy na stronę. Pamiętam, jak jedna z czytelniczek napisała, że tęskni za moimi wyluzowanymi bohaterkami. Obawiam się, że one powymierały śmiercią naturalną. Po prostu, z czasem włączył mi się taki autocenzor i wszystkie kolejne powieści powstają już z oddechem redaktora na karku.
Jeśli chodzi o literaturę, praktycznie każda Pani książka nagradzana jest podczas Festiwalu Literatury Kobiecej „Pióro i Pazur”. To jedyne chyba forum, na którym poważnie traktuje się w Polsce powieści obyczajowe. Ma Pani poczucie, że już wszystko Pani w dziedzinie powieści obyczajowej osiągnęła? Nie kusi Panią odejście trochę od utartej konwencji i pójście w stronę chociażby kryminału?
Nie, nie kusi mnie - z prostej przyczyny: jeśli zechcę się wyżyć kryminalnie, mogę to zrobić swobodnie w ramach uprawianego przeze mnie nurtu. Powieść obyczajowa daje bardzo wiele możliwości.
A w życiu? Ma Pani poczucie, że jest już Pani spełniona? Przez swoje powieści podsuwa Pani często czytelniczkom sporo życiowej mądrości, opowiada Pani o kobietach poszukujących szczęścia i szczęście to znajdujących. Jest na to jakaś sprawdzona recepta? Co powiedziałaby Pani ludziom, którzy nie mają sił, by gonić za marzeniami i przyjmują życie takim, jakie jest, bez zbędnych niespodzianek?
To właśnie jest ta recepta: przyjmować życie takie, jakim jest. Ludzie często nie zdają sobie sprawy z tego, że są szczęśliwi, bo w pogoni za ułudą szczęścia nie dostrzegają prawdziwie dobrych rzeczy, które im się przydarzyły: uważają je za oczywiste. Dobry mąż, zdrowe, nie sprawiające kłopotów dzieci, wygodne mieszkanie, praca, która pozwala na życie bez większych problemów - to naprawdę bardzo dużo. I ja wyznaję taką właśnie zasadę: jeżeli nie jest źle, to jest dobrze. A skoro jest dobrze – jestem szczęśliwa. Prawdziwym nieszczęściem są wyłącznie rzeczy, na które nie mamy wpływu: wypadki, choroby, śmierć kogoś bliskiego. Na resztę pracujemy sami, głównie na relacje z ludźmi, które składają się na całą resztę naszego życia.
Pani powieści – zwłaszcza te pierwsze – to niewyczerpane źródło optymizmu i poczucia humoru. Skąd Pani je czerpie w obliczu szarości codziennego życia? I czy trudno jest znaleźć równowagę, tak, by wplatając w powieści sceny i elementy humorystyczne, nie osiąść na mieliźnie płytkości przekazu?
Poczucie humoru to też element mojej recepty na życie. Jak się obśmieje jakiś problem, przestaje być taki straszny. Poza tym poczuciem humoru i bezpośredniością można góry przenosić. Przekonałam się o tym w najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach - na przykład w urzędach, kontaktach z policją drogową, ludźmi pozornie niedostępnymi czy wręcz strasznymi. Inteligentny humor łagodzi obyczaje. Moim zdaniem poczucie humoru wcale nie spłyca przekazu, przeciwnie, nadaje mu dodatkowy wymiar.
Dodany: 2016-04-20 11:32:13
Dodany: 2016-04-18 15:54:21
Dodany: 2016-04-18 14:30:15