Jak pisać? Rozmowa ze Stefanem Dardą i Piotrem Olszówką
Data: 2011-12-26 15:18:53A.T.: Zacznijmy od strony praktycznej. Warto rzucać zaraz pracę i zapomnieć o bożym świecie, żeby zostać pisarzem? Pisanie przecież potrzebuje przestrzeni, artysta potrzebuje czasu, a tu takie przyziemne sprawy, jak praca i rodzina zawracają wciąż głowę...
S.D.: Warto realizować marzenia. Jeśli ktoś marzy o tym, by zostać zawodowym pisarzem, powinien do tego dążyć wszelkimi możliwymi środkami. Zanim jednak porzucimy pracę, wypadałoby najpierw wydać na zasadach rynkowych (bez współfinansowania) przynajmniej parę książek i zobaczyć, jak są przyjmowane przez czytelników.
P.O.: Pisanie jest bardzo osobistym nałogiem, takim samym jak palenie. Niczym więcej. Jeśli ktoś uważa, że żona i dzieci przeszkadzają mu w tym, by wyskoczyć na fajkę... to najwyraźniej nie powinien mieć rodziny. I tyle. Ani palenie fajek, ani pisanie, ani zakładanie rodziny nie jest obowiązkiem – ale trzeba tego chcieć, by miało to sens. Jeśli ktoś uważa, że praca przeszkadza mu pisać – niech rzuca pracę i tworzy swoje arcydzieła. To jego intymna sprawa – byle swoje intymne sprawy załatwiał bez narażania niezainteresowanych. Człowiek, który chce pić i palić na cudzy rachunek, jest pasożytem. Ten, który na tej zasadzie chce się realizować jako artysta-pisarz – również. Poza tym: rodzina ponosi koszty naszego pisania – nie wolno zapomnieć o tym, że doba ma 24 godziny i tylko kilkoma spośród nich możemy dowolnie dysponować. Jeśli poświęcimy je na nasze egoistyczne przyjemności, zabieramy czas, jaki moglibyśmy poświęcić dzieciom – na przykład. Dzieci sławnych pisarzy rzadko mogą i potrafią to wybaczyć... Ale jeżeli ktoś potrafi stworzyć rzecz usprawiedliwiającą takie koszty – to droga wolna.
A.T.: Co sądzicie na temat fan fiction? Jaką wartość ma ten gatunek? Wiele osób twierdzi, że to strata czasu, inni – że to doskonała szkoła warsztatu. Fora literackie są pełne fan fiction. Warto?
P.O.: Literatura piękna to, tak czy siak, zabawa. Fan fiction jest próbą pióra, niezłym polem do ćwiczeń. Ma wartość taką samą jak pastisz, parodia i im podobne gatunki, ale pokaźna część tego typu opowiadania nie jest oryginalna niejako z założenia, bo… ktoś inny ją wymyślił. Tyle, że oryginalność w literaturze to sprawa dość skomplikowana... Dopóki człowiek pamięta, że pisanie to zabawa – czemu nie miałby się ćwiczyć w pożytecznej zabawie?
S.D.: Moim zdaniem to strata czasu. Zamiast grzebać w światach wymyślonych przez innych, lepiej tworzyć własne.
A.T.: Sęk chyba w tym, by zdecydować, czy pisanie to dla nas tylko zabawa, czy coś poważniejszego.
P.O.: Zabawa daje najwięcej pożytku, kiedy jest czymś śmiertelnie poważnym...
A.T.: Coraz częściej mamy w literaturze do czynienia z wartką akcją, krótkimi zdaniami, wystrzeliwanymi jak z procy, ale żadna książka nie obejdzie się bez – pomijanych przez wielu czytelników przy lekturze – opisów. Jak je budować? Na co zwracać uwagę?
P.O.: Na ich sens, znaczenie w naszym tekście przede wszystkim... Styl pisania powinien podlegać temu, co chcemy powiedzieć. Elementy opowieści również. Spotkałem się z głosami, że powinienem dokładniej opisywać świat, w którym poruszają się moi bohaterowie. A po co, jeżeli piszę o tym, co się dzieje między nimi, a nie o lasach, które minęli po drodze? Ale jeśli celem opowieści jest relacja między bohaterem a – powiedzmy – przyrodą, czyli po prostu to, jak się nasz bohater czuje, będąc w jakimś miejscu – wówczas zaniechanie opisu przyrody byłoby niewybaczalnym grzechem. Wielu uczniów (i byłych uczniów) nie przeczytało Pana Tadeusza przez opisy. Wiele osób zaś czyta go głównie dla opisów, bo te, czytane na głos, po prostu grają w uszach. Każdy ma prawo czytać po swojemu, autor ma obowiązek pisać po swojemu. No i jeszcze jedno – żeby opisać coś, trzeba potracić to czynić. Jak budować opis? Według elementów najważniejszych, czyli służących głównemu wątkowi opowieści. Należy wymyślić to, co najważniejsze i dokładać uzupełnienia, żeby było coraz lepiej. A potem odłożyć na bok na dłużej, po czym przeczytać ze świeżym umysłem i bez litości poobcinać. Książka jest jak człowiek – źle wygląda, jeśli wiszą w niej nadmiary po bokach.
S.D.: Trzeba spróbować znaleźć dystans do tego, co się pisze, spojrzeć na historię okiem czytelnika, który potrzebuje czasem wytchnienia od wartkiej fabuły. Warto też pamiętać, że czasem bez opisu cała fabuła jest do luftu. Nie ma wzoru na dobry opis – wszystko zależy od danej historii (niektóre potrzebują ich więcej, niektóre mniej) i od wyczucia autora.
A.T.: Podobno każda książka o kiepskim pomyśle znajdzie swoich czytelników, o ile jest dobrze napisana. Natomiast kiepsko napisana książka z genialnym pomysłem... No właśnie: na ile liczy się forma, a na ile – treść? Załóżmy, że napiszę powieść o smokach i rycerzach. Pomysł wtórny, ale powiedzmy, że napiszę ją świetnie pod względem warsztatu. Jakie mam szanse na sukces literacki?
P.O.: Pytanie jak proszek do prania – trzy w jednym: oryginalność, forma i treść, geniusz a sukces literacki... Zacznijmy od tego, że rozdzielanie formy i treści to podstawowy błąd – tak bardzo podstawowy, że na niektórych wydziałach polonistyki traktowany jak dowcip. „Ważny przekaz” podany w kiepskiej formie artystycznej będzie jak wytworny obiad jedzony widłami w chlewiku z koryta. Albo jak wystąpienie któregoś z naszych polityków...
Tekst ma pewną strukturę, w której forma wypowiedzi i przekaz są nierozerwalnie związane, mają znaczenie komunikatu: jeśli ktoś napisze coś ważnego byle jak, to między wierszami mówi następujące rzeczy:
1. Pomimo moich deklaracji, ta rzecz nie zasługuje na moje zaangażowanie.
2. Jestem nieudolny lub niedouczony – co ciekawego ktoś taki może powiedzieć?
3. Lekceważę ludzi, którym „toto” wcisnę.
Z drugiej strony: człowiek, wysilający się na nadanie perfekcyjnej formy głupawym myślom, mówi:
1. Przeżywam świat jako popis możliwości – nie mam wam nic do powiedzenia, ale uważam, że zrobię to w niezwykły sposób.
2. Nieważne, co myślę – wszystko już było.
3. Ważne i niezwykłe są moje umiejętności, zachwycajcie się mną.
Oczywiście, takie zabawy w odczytywanie komunikatu można mnożyć, to także one składają się na historię literatury. Mistrzami tej postawy bywali barokowi poeci, tacy jak J. A. Morsztyn. Każda z nich –wbrew pozorom – jest cenna, dopóki nie zakłada bylejakości pisania i związanej z nią bylejakości czytelników.
Oryginalność to też temat-rzeka. W literaturze od początku dziejów funkcjonuje pojęcie topiki – czyli po prostu zbioru wspólnych znaków, tematów, obrazów, dzięki którym ludzie piszący i czytający porozumiewają się ze sobą. Jeśli powiem: „Conan”, współczesny przeciętny człowiek zrozumie od razu, o kogo mi chodzi, ale XIX-wieczny humanista – już nie. Każda epoka ma swoją topikę, ale są toposy ponadczasowe, a nawet ponadkulturowe – dzięki korzystaniu z tych ostatnich Szekspir jest uwielbiany w Japonii. Człowiek całkowicie oryginalny będzie po prostu oderwany od kultury i niezrozumiały dla nikogo. Dadaiści po pierwszej wojnie światowej udowodnili, że ekstremalna oryginalność jest możliwa... i zupełnie nie ma sensu. Z kolei człowiek, którego oryginalność w ogóle nie interesuje, tworzy plagiaty.
Każdy musi wypracować własne proporcje, dając z siebie tyle, ile potrafi, ludziom, dla których chce pisać. Jeśli opowie starą historię w nowy sposób, uczyni coś chwalebnego i dobrego, odkrywczego, ożywiającego i wzbogacającego naszą wspólną kulturę. Jeśli wymyśli coś nowego, ale kiepsko swój pomysł zrealizuje... To warto zadać sobie pytanie: co nowego jest w fakcie, że są ludzie, którzy nie potrafią pisać?
Czy geniusz gwarantuje sukces? To pytanie do Norwida, nie do mnie. Norwid był geniuszem, oryginalnym i ciekawym myślicielem, którego dzieła są łatwe w czytaniu i uniwersalne, ale przetrwał właściwie tylko dzięki temu, że znalazł JEDNEGO czytelnika: Miriama-Przesmyckiego, który zachwycił się, mozolnie wyszukał rozproszone teksty i zaczął je publikować. Podobnie van Gogh. Każdemu wolno powtarzać ich przygody, proszę bardzo. Jeśli ktoś uważa się za geniusza – niech na początek oberżnie sobie ucho i zobaczy, czy było warto. Zresztą, nie mam pojęcia, na czym polega geniusz. Łatwiej powiedzieć, czym są marketing lub więź z czytelnikami. Po prostu trzeba pamiętać, że pisze się dla ludzi... I że zauważą oni wszystko, co włożymy w tekst. Zauważą oni także lekceważenie, zapatrzenie w siebie, pychę czy niechęć do czytelników.
A co oznacza sukces? Jaki? Rynkowy (pieniądze) czy artystyczny? Jeśli pożądamy sukcesu rynkowego, to wzorem jest Barbara Cartland. Piszmy jak ona – powieść co miesiąc i różowe okładki, a pieniądze przyjdą. Wbrew pozorom, to też jest trudne i wymaga mistrzostwa. Cartland była w końcu tylko jedna.
S.D.: Jeśli mówimy o książce jako o przedmiocie wydanym na zasadach rynkowych, to raczej ciężko byłoby znaleźć taką, która jest „kiepsko napisana”. Od tego są profesjonalni redaktorzy, by w procesie wydawniczym wygładzić, poprawić, zasugerować autorowi inne rozwiązania. Co innego kwestia gustu. Jest masa książek, które nie trafiają do jednych, a do drugich – jak najbardziej i trudno wskazać czytelnika, którego gust jest „lepszy. Każdy odbiorca czego innego oczekuje, co innego pobudza jego wyobraźnię, wzrusza, śmieszy, zaskakuje, przeraża... Problem nie w tym, by „pisać świetnie warsztatowo” (co jednak jest jak najbardziej wskazane), ale w tym, by umieć dotrzeć z przekazem do czytelnika. I nie ma tu znaczenia, czy piszemy o smokach, wampirach, rycerzach czy zakochanych nastolatkach. Pomysły są bardzo ważne, ale równie ważna (o ile nie ważniejsza) jest umiejętność ich przedstawienia. Jeśli jedno z drugim idzie w parze, szansa na sukces literacki drastycznie wzrasta.
A.T.: Czy dzisiaj można jeszcze wymyślić coś zupełnie nowego? Przecież właściwie każdy pomysł jest wtórny przy bliższym przyjrzeniu się. Jak znaleźć niszę? Czy warto jej w ogóle szukać?
P.O.: Nie ma niszy – nie ma czytelników. Po co nam literatura bez czytelników?
A na pytanie, czym jest owa nisza, każdy samodzielnie musi odpowiedzieć. Od tego właśnie zależy, jak będziemy pisać. Świat niesie całą masę nowych wyzwań – niektóre z nich są tak nowe, że ogół ludzi dostrzeże je dopiero za jakiś czas. Niektóre tak stare, że zauważenie ich wtórności to nowe odkrycie. Twórczość w ogóle jest po to, żeby wciąż na nowo oglądać ten sam świat. Nasze własne spojrzenie to najcenniejsze, co możemy stworzyć. Jedyne, niepowtarzalne zjawisko, ujęte w powtarzalnych, swojskich słowach i znakach. Jeśli człowiek popracuje nad sobą, własnym odbiorem i zrozumieniem swego miejsca w świecie, to i niszę literacką znajdzie przy okazji, i warsztat dopracuje. Jeśli się będzie dopasowywał na siłę do niszy, to od nauczycielki-historii dostanie „pałę” z życia, twórczości i sprawowania. Każdy autor jest do pewnego stopnia niszą sam dla siebie.
S.D.: Pomysły mają to do siebie, że jednym wpadają do głowy, a drugim nie. Jednym wpadają pomysły lepsze, a innym – gorsze. Sztuką jest umiejętność ich rozróżnienia. Jeśli dany autor posiadł tego typu zdolność, to z pewnością znajdzie dla siebie (i – rzecz jasna – dla czytelnika) coś nowego, niesztampowego, nietuzinkowego. Ponadto przy pisaniu należy się kierować nie koniunkturalizmem, a sercem (przykładowo – komuś, kto nigdy nie był na morzu, trudno będzie napisać dobrą powieść marynistyczną). Pisanie powinno być czynnością naturalną, a nie wymuszoną takim czy innym trendem lub poszukiwaniem niszy.
A.T.: Na czym polega budowanie napięcia? Jak się połapać, że to, co piszę, jest nudne? Jak w ogóle nabrać dystansu do swojego tekstu i ocenić go chłodnym wzrokiem?
S.D.: Przy pierwszych próbach warto poprosić zaufanych znajomych o szczerą opinię, ale po jakimś czasie tego typu wyczucie powinno już przychodzić samo. Tak, jak już wspominałem – na tekst trzeba spoglądać okiem czytelnika, więc po zakończeniu pisania warto odłożyć świeży utwór na jakiś czas, a potem spojrzeć nań na trzeźwo, z pewnego czasowego „oddalenia” od momentu jego napisania. Wtedy łatwiej rzucają się w oczy niedociągnięcia, choćby właśnie związane z brakiem odpowiedniego nastroju, potknięcia frazy, sztuczne dialogi czy wodolejstwo w opisach. Napięcie buduje się poprzez tworzenie emocjonalnej więzi pomiędzy postaciami literackimi a czytelnikiem. Jeśli to się nie uda, to choćby autor stosował nie wiem jak karkołomne wolty fabularne, choćby co chwila stawiał bohatera w sytuacji zagrożenia, to czytelnik i tak pozostanie obojętny.
P.O.: Są setki sposobów. Malarze oglądają obraz z daleka i do góry nogami. Ja po prostu odkładam tekst na bok do chwili, kiedy przestanie mi dudnić w głowie. Czasem też daję go do przeczytania znajomym, którzy możliwie mocno różnią się ode mnie. Każdy ma takich. Nie należy dawać osobom związanym z nami emocjonalnie, lepiej komuś, kto będzie bardziej złośliwy niż matkujący, bo wtedy będziemy gotowi na takie spotkania w przyszłości i – póki czas – będziemy mogli zdecydować, jak wartościowe jest to, co taki złośliwiec wyłapał. Jak budować napięcie? Ucząc się od Hitchcocka i patrząc, jak te nauki stosuje Jackie Chan. To techniki stosowane przez wszystkich wielkich mistrzów, Szekspir zbudował na nich Romea i Julię. Ale trzeba je zrozumieć po swojemu, żeby skutecznie zastosować. Czyli uczyć się: oglądać i analizować mistrzów, wyciągać wnioski i sprawdzać w praktyce. Prawdziwa twórczość bierze się głównie z doświadczenia.
A.T.: Mówi się o dwóch typach pisarzy: taki, który wszystko planuje od A do Z, oraz taki, który pisze spontanicznie. Zapewne jeden i drugi typ ma swoje dobre i złe strony. Po której stronie się opowiecie?
P.O.: Ja planuję... "A" to najważniejsza część historii, ta, od której zaczynamy, albo ta, która jest esencją opowieści. "Z" to ostatni znaczący element. Ale są takie opowieści, które dojrzewają i nagle wybuchają w głowie, całe i gotowe, do ostatniego słowa, aż człowiek nie nadąża zapisywać. Tak było z Jeszcze raz Morrigan. Tyle, że takie historie też są w jakimś stopniu zaplanowane, tylko proces planowania przebiega inaczej, głębiej. Im więcej człowiek potrafi, tym częściej „wybucha” mu w głowie udana opowieść. To trochę jak strzelanie z łuku – żeby strzelać instynktownie i trafiać, trzeba najpierw setki razy powtórzyć rytualną sekwencję poszczególnych elementów. W pisaniu nie ma nic przypadkowego, a jak jest – to są to właśnie te rzeczy, które nie wyszły.
S.D.: Ja nie opowiem się po żadnej ze stron, ponieważ każdy autor ma własny sposób pracy, który w jego przypadku się sprawdza. Sam pracuję w ten sposób, że przed pisaniem mam w głowie coś w rodzaju fundamentów fabularnych, wiem – mniej więcej – jak fabularnie będzie wyglądała książka, wiem to i owo o niektórych z jej bohaterów, ale cała machineria twórcza rusza dopiero w momencie pisania. Czasem postaci zachowują się w sposób, który mnie zaskakuje, czasem fabuła zmierza do finału nieco inną ścieżką, niż początkowo sądziłem, podczas pisania czuję się bardziej pierwszym czytelnikiem danej historii niż jej autorem – i to jest właśnie fascynujące. Gdybym miał pisać według planu, zanudziłbym się na śmierć po kilkunastu stronach.
P.O.: Te fundamenty fabuły to właśnie swego rodzaju plan, prawda?
S.D.: W moim pojęciu plan to wyrażone na piśmie np. rozdziały i podrozdziały danej powieści – coś pomiędzy streszczeniem a konspektem.
A.T.: Najbardziej chyba znanym motywem w literaturze jest walka dobra ze złem. Stosunkowo łatwo jest nakreślić bohatera skrajnie dobrego lub złego. Ale książka jest ciekawa często dopiero wtedy, gdy jeden bohater łączy obie te cechy. Jak stworzyć wiarygodną postać? Co sprawia, że bohater jest nieciekawy, nudny i irytujący? A co sprawia, że nas fascynuje?
P.O.: A co nas wszystkich fascynuje tak samo? Jaka jest jedyna recepta na człowieczeństwo?
S.D.: Nie powiedziałbym, że książka dopiero wtedy jest ciekawa, jak bohaterowie mają dobre i złe cechy. Często tak jest, ale jednak takie generalizowanie utrwala mit ocierający się o stwierdzenia zamieszczane w podręcznikach do pisania, stworzonych przez osoby, które wcześniej nie napisały żadnej książki. Nie ma też jednoznacznej odpowiedzi na zadane powyżej pytania. Gdyby taka istniała, ktoś wreszcie napisałby podręcznik do pisania, na którym zarobiłby kupę pieniędzy, a w rok po premierze rynek zostałby zalany przez tysiące świetnie napisanych powieści. Trzeba obserwować ludzi wokół siebie, podpatrywać interesujące cechy i zachowania, które później można byłoby wykorzystać. Trzeba dużo czytać, trzeba dużo pracować nad tekstem, trzeba mieć pomysły i umieć je wykorzystać. Warto mieć przynajmniej trochę talentu do opowiadania historii, trzeba być krytycznym wobec własnych tekstów. Można byłoby tak mnożyć w nieskończoność... Odpowiedź jest prosta – nie ma prostych recept. Ale ta odpowiedź niesie też z sobą obietnicę, że jeśli komuś się uda mimo to stworzyć coś wartościowego, to satysfakcja będzie dzięki temu o wiele większa, niż machinalne wykonywanie poleceń nieistniejącej „prostej instrukcji obsługi napisania książki”.
A.T.: Co sądzicie o łączeniu gatunków? Jak daleko można się posunąć?
P.O.: Kolejne pytanie akademickie... Skąd się biorą i czym są gatunki literackie... Zapraszam na cotygodniowy wykład monograficzny, trwający 20 lat – może zdołamy do połowy wyliczyć podstawy tematu. A poważnie: mieszanie gatunków to też pewien uznany gatunek (metoda twórcza) i ma swoich miłośników... oraz niebezpieczeństwa. Jeśli zmieszam powieść obyczajową z kryminałem, to polubią to tylko ludzie, którzy cenią równocześnie kryminał i powieść obyczajową. Ortodoksyjni wielbiciele któregoś z gatunków mnie przeklną. Jak daleko można się posunąć z taką zabawą? Ano tak daleko, jak pozwala nam znajomość naszych czytelników. Tu ciągle się ryzykuje... Całkiem po rycersku: zdołam w pojedynkę przejechać przez całą armię, czy nie? Jak zdołam raz – to czy za drugim razem też się uda? Gatunki literackie są ważnym wsparciem dla czytelnika i handlu... Gotowe książki trzeba jakoś poukładać na półkach, żeby znaleźli je ci, co lubią dany gatunek.
Nad handlowcami można się sadystycznie poznęcać, napisać książkę-niespodziankę i potem śmiać się, że położyli ją na półkę z historią, a to była fantastyka. Widziałem kiedyś w księgarni książkę pt. Historia narzędzi tortur na półce podpisanej „ZDROWIE I URODA”. Ale szukający historii nie szukali w tym miejscu. No i jak świadczy o autorze skłonność do tak okrutnych zabaw z księgarzami?
S.D.: Jeśli ktoś sprawnie połączy kilka gatunków w spójną i interesującą całość, to w moim przekonaniu nie powinien przejmować się jakimikolwiek ograniczeniami. Ostateczny werdykt co do sensowności takiej czy innej wizji i tak zawsze wydaje czytelnik.
A.T.: Załóżmy, że właśnie postawiłam ostatnią kropkę mojej pierwszej powieści. Co teraz? Od razu słać do wydawnictw? A może najpierw odczekać? Jak redagować własny tekst?
P.O.: Postawienie ostatniej kropki to nie koniec pracy. Odczekać trzeba na pewno, bo to zwykłe chamstwo – udostępnić komuś tekst z wszystkimi ewentualnymi pomyłkami i niech się męczy z tym, co my raczyliśmy spartaczyć w twórczym szale. Po zakończeniu pisania trzeba odpocząć chwilę, a potem włączyć automatyczną korektę, by sprawdzić, czy nam się nie wkradły literówki. Następnie trzeba odczekać dłużej, oczyścić głowę z emocji i zrobić rzetelną korektę gramatyczną. To sprawa ważna, około 1/4 sensu można na tym stracić. Trzeba pamiętać, że to my piszemy swoją opowieść, a nie redaktor. Nie można zwalać całej odpowiedzialności na niego, a samemu zgarniać całą chwałę. Pisze się zawsze w stanie pewnego podniecenia, dlatego pomyłki i błędy są nieuniknione. Trzeba wiele lat doświadczenia, żeby ich nie popełniać. Dlatego, jeśli wyłapiemy sporo błędów, to dobry znak: jesteśmy uważni i mamy chłodną głowę zawodowca. Po skończeniu pierwszej całościowej korekty można ponownie przeczytać swoją historię z pewną dozą krytycyzmu. Niejedno przy tej okazji udoskonalimy. Czasem wystarczy maleńka zmiana, która ze średniej historii zrobi coś naprawdę mocnego. Czasem powtarza się ten etap kilka razy, to kwestia doświadczenia – im więcej człowiek napisze, tym lepiej i sprawniej to robi. Ale każdy musi sam szlifować swój tekst. Mozart był jedynym człowiekiem w historii, o którym wiadomo, że pracował bez skreśleń – głównie dlatego, że dorastał jako muzyk i od dziecka tworzył w specyficznej atmosferze. Jeśli uważamy się za Mozarta... to czas pogadać z psychologiem. A kiedy naprawdę jesteśmy pewni, że tekst jest skończony i doskonały – wysyłamy do redakcji, wiedząc, że te są zawalone tekstami i odpowiedzą po kilku miesiącach... Jeśli w ogóle odróżnią naszą historię od setek innych. Odpowie najwyżej jedno wydawnictwo na 20.
Wtedy przyjdzie nam rozmawiać z doświadczonym redaktorem, który powie: „Aleś, człowieczku, odwalił kichę, normalnie: obciach... Wydamy ci tę kaszanę za darmo”. Kto się wtedy załamie, ten zwyczajnie nie potrafi zrozumieć komunikatu. Każdy redaktor czyta przecież bardzo dużo, a zawodu uczył się na dziełach mistrzów. Jeśli mimo wzorów, na jakich się wychował, w ogóle zauważył nas na tle tego, co codziennie wrzuca do kosza, to nie jest źle z naszym pisaniem. A jeśli uważa, że warto zainwestować pieniądze w nasz tekst, to znaczy, że wykonaliśmy pracę wartą inwestycji. Z tego powodu z autorem po debiucie rozmawia się inaczej niż z niedrukowanym. To człowiek, który się jakoś sprawdził. Dlatego nie jestem wielkim zwolennikiem self-publishingu. To metoda, która zabiera nam sporo szans na zdobycie doświadczenia, dobra, żeby zaspokoić swoje ambicje, dobra dla znanych autorów pewnych swego... Ale nie zapewni nam promocji i zaistnienia wśród czytelników, ani też sprawdzenia się w realiach rynku wydawniczego. Pisanie to nie jest sposób na łatwy i szybki zarobek. To sposób życia, czasem polegający wyłącznie na dokładaniu do własnej pasji.
S.D.: Propozycję wydawniczą należy wysłać dopiero wtedy, gdy autor jest pewien, że zrobił wszystko, co w jego mocy, by tekst był jak najlepszy. Zatem po postawieniu kropki winno się zacząć żmudny proces pierwszej redakcji autorskiej, który – zwłaszcza w przypadku pierwszej powieści – jest niezwykle istotny. Nie wiemy, co może wpłynąć na decyzję wydawnictwa, więc staramy się zrobić wszystko jak najbardziej perfekcyjnie – od błędów fabularnych i stylistycznych poczynając, poprzez literówki, aż do właściwego sformatowania tekstu, które ma go uczynić przejrzystym.
Jeśli to nasze pierwsze dzieło, w tym momencie warto odłożyć na jakiś czas tekst do szuflady, a kopię dać znajomym z prośbą o przejrzenie – na pewno wyłapią błędy, których nam nie udało się zauważyć. Potem warto raz jeszcze przeczytać, a potem pobłogosławić i słać do jak największej liczby wydawnictw. A jeśli odpowiedzi będą negatywne? Próbować poprawić tekst i wysłać do innych. Broń Boże nie wydawać na zasadach self-publishing. Warto walczyć o prawdziwy debiut, a nie wmawiać sobie, że wydawcy się nie znają i iść na łatwiznę, bo łatwe drogi nie prowadzą do ciekawych miejsc.
A.T.: Teraz wypada tylko usiąść i pisać... Dziękuję za rozmowę!
Piotr Olszówka - podpisujący swoje komiksy akronimem POL - urodzony w 1970 roku autor komiksów i bajek dla dzieci, ilustrator, pisarz, grafik reklamowy, fotograf, z wykształcenia polonista. Prowadził sekcję szermierki tradycyjnej przy Krakowskim Klubie Szermierzy powiązaną z ARMA-pl. Od początku stulecia współpracuje ze Świerszczykiem (w tym miejscu padają zawsze dwa te same pytania, stąd konieczny jest FAQ: 1. tak, tym dla dzieci, 2. tak, on jeszcze wychodzi) jako autor bajek, komiksu Bartek i Chlorofil i scenarzysta komiksu Kotek Mamrotek. Zilustrował kilkadziesiąt książek... ale nigdy tego nie liczył, bo liczą się te, które dopiero nadejdą. Jako autor fantasy debiutował w Science Fiction w 2001 roku. W 2011 nakładem Wydawnictwa Comm wydał Morrigan - pierwszy zbiór historii o Królewskich Psach - osadzony w średniowiecznym uniwersum eksperyment z przesunięciem uwagi z przygód na ich skutki. W nachodzącym roku wyda kolejne historie z cyklu i kilka książek dla dzieci oraz ludzi uzależnionych od kota.
Rysuje Paradę Opornych do poważnych książek edukacyjnych... bo nic tak nie pomaga przełknąć rzeczywistości jak odrobina radosnej głupawki. Wierzy głęboko, że ludzie mają równe żołądki i nierówno pod sufitem. Czci Sokratesa i jego metodę zadawania pytań. Próbuje uczyć się od mistrzów, bo głównie po to wynaleziono Szekspira. Lubi świętą Jadwigę Śląską za jej królewską arogancję i stawianie na swoim. Chodzi boso po śniegu i gorących węglach, żeby upewnić się, że cuda polegają na czymś innym. Mieszka w Krakowie z żoną i starym kotem. Przez ostatnie 19 lat nie znalazł powodu, żeby włączyć telewizor.
I nie widzi powodów do spisywania swojej biografii, bo wciąż jeszcze żyje.
Stefan Darda – (ur. 2 września1972 w Tomaszowie Lubelskim) – polski pisarz, autor głównie literatury grozy. Pochodzi z Lubyczy Królewskiej, obecnie mieszka w Przemyślu.
Zadebiutował w październiku 2008 roku powieścią Dom na wyrębach, która została nominowana do Nagrody Sfinks w kategorii "Polskie powieści roku" (nominowano wówczas 46 utworów, a książka Dardy zajęła 5. miejsce, uzyskując 357 głosów). Książka została również nominowana do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Jest to książka grozy osadzona w polskich realiach połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, sięgająca do wierzeń ludowych.
W roku 2010 ukazały się dwa tomy cyklu Czarny Wygon (tom pierwszy – Słoneczna Dolina, tom drugi – Starzyzna), którego akcja została umiejscowiona na Roztoczu. Również w 2010 roku ukazała się debiutancka powieść autora, Dom na wyrębach, w wersji audio, w interpretacji Wiktora Zborowskiego.
Utwory Stefana Dardy zdobyły w roku 2011 najwięcej nominacji do Nagrody im. Janusza A. Zajdla – najbardziej prestiżowej nagrody polskiej literatury fantastycznej. Wśród nominowanych utworów za rok 2010 znalazły się powieści: Czarny Wygon. Słoneczna Dolina oraz Czarny Wygon. Starzyzna, a także opowiadanie Ostatni telefon. Powieść Czarny Wygon. Słoneczna Dolina zajęła także trzecie miejsce w kategorii Książka w plebiscycie Nagrody Nautilus za rok 2010.
W latach 1991–1995 Stefan Darda był muzykiem Orkiestry św. Mikołaja.
Tekst opublikowano pierwotnie na blogu Gryzipiórek!