Harry Potter i Książę Półkrwi: dyskretny urok odcieni szarości
Data: 2009-07-20 23:56:13
Każdy krytyk czy recenzent staje w pewnym momencie wobec dylematu: co napisać wobec filmu-zjawiska, fenomenu, który – niezależnie od opinii znawców – i tak przyciągnie do kin tłumy. Można wówczas zastanawiać się, na czym polega fenomen zjawiska, można też prezentować historię powstania dzieła i biografie twórców. Nikogo bowiem nie obchodzi, z jakim filmem mamy do czynienia – wszyscy cieszą się po prostu z możliwości obejrzenia go.
„Harry Potter i Książę Półkrwi” w ciągu paru dni od premiery pobił – tradycyjnie już – wszystkie rekordy. Przedostatnia część cyklu o przygodach młodego czarodzieja z Hogwartu stała się więc po raz kolejny znakomitą maszynką do robienia pieniędzy. Dobrze przynajmniej, że w gruncie rzeczy to film nienajgorszy – bardzo spójny i atrakcyjny pod względem wizualnym, chociaż z napięciem miejscami bywa w nim krucho.
Tę historię znają wszyscy…
…tym większe więc wyzwanie czekało twórców filmu. Z zadaniem przygotowania ekranizacji przedostatniej części „Harry’ego Pottera” zmierzyć się musiał David Yates (wyreżyserował już przyzwoicie „Zakon Feniksa”) wraz ze scenarzystą Stevem Klovesem. Okazało się, że obaj panowie to rzemieślnicy dość solidni – pozostali bardzo wierni literackiemu pierwowzorowi, wycięli wyłącznie sceny całkowicie zbędne, ale niezbyt wiele od siebie włożyli. Nie ma tu genialnego pomysłu, który niósłby film, magicznej różdżki, która nadałaby mu nieco magii. „Harry Potter i Książę Półkrwi” mocno przypomina książkę – jest jakby interludium między piątą a siódmą częścią, wydłużeniem w czasie oczekiwania na „wielki finał”.
Bez „psychologizowania”
Tyle, że w książce już od pierwszych stron widać było cel i sens istnienia tego interludium. Obie strony zbierały siły, przygotowywały się do ostatniego starcia i poszukiwały najlepszego sposobu na pokonanie przeciwnika. Widać było ponadto, że J.K. Rowling chce pobawić się w psychoanalityka – szerzej zaprezentować motywacje poszczególnych bohaterów, historię ich życia, koleje losów. Przede wszystkim dotyczyło to Voldemorta, którego Harry musiał jak najlepiej poznać, odnajdując jego słabe strony.
Yates i Kloves wiedzą, że „psychologizowanie”, „psychoanalizowanie” (albo i „psychoanalitykowanie”) nigdy kinu hollywodzkiemu na dobre nie wyszło – motywacje więc rysują, ale o zgłębianiu się w nie mowy nie ma. Na ekranie widzimy więc najpierw zdecydowanie zbyt długie sekwencje wstępne, w których następuje bardzo dynamiczny i ogromnie efektowny atak Śmierciożerców na środowisko Mugoli, a Harry rozpatruje wcześniejsze wydarzenia i wyrusza, by skłonić do nauczania w Hogwarcie jednego z dawnych nauczycieli Horacego Slughorna. Potem mamy sporo o perypetiach sercowych i powoli, powoli zbliżamy się do efektownego i dramatycznego finału.
Wieje nudą?
I tak, i nie. Wszyscy bowiem doskonale znamy tę historię, wyczekujemy więc dramatycznego finału i nie oczekujemy cudów. A jednak. W natłoku perypetii sercowych gubi się niejako sedno książki – poszukiwanie „sposobu na Voldemorta”. W dodatku w jego miejsce nie otrzymujemy niczego szczególnie interesującego. Owszem, sporo jest scen autentycznie zabawnych, ale miejscami aż prosi się, by twórcy mocniej tu „zamieszali”, pograli może mocniej z konwencją komedii romantycznej, z drugiej strony naprawdę dramatyczne wydarzenia mocniej uporządkowali i stworzyli z nich równoległą, wciągającą fabułę. Niestety, wplatane w film sceny starań Dracona Malfoya o umożliwienie Śmierciożercom wstępu do Hogwartu – choć bardzo udane, pokazujące bowiem, jak chłopak usiłuje dojrzeć do roli, jaką ma spełniać, a jaka go zdecydowanie przerasta – to zdecydowanie za mało. Wystarczyłoby prowadzić dwie swoiście równoległe historie – i już zrobiłoby się ciekawiej. Choć przyznać trzeba, że książce materiału na dobre kino akcji nieco brakowało, a ten, który był do dyspozycji, twórcy wykorzystali. Korzystając z niego bowiem Yates pokazuje, że potrafi robić efektowne kino. Scena pierwszego ataku Śmierciożerców na mugolskie miasto robi wrażenie, podobnie jak ich napaść na dom Weasleyów czy finałowa wyprawa Harry’ego i Dumbledore’a po artefakt należący do Voldemorta. Nieźle zrealizowana jest także – choć w nieco innej konwencji – scena meczu quidditcha.
Aktorsko – bywa ciekawie
Właściwie wszyscy dorośli aktorzy grający w tej części spełnili swoje zadanie, choć i im trochę brakowało pola do popisu. Żal, że Michael Gambon nie postanowił w roli Dumbledore’a trochę mocniej zaszarżować żegnając się z serią i zagrał po prostu dobrze. Maggie Smith (McGonagall) w swoich epizodzie jest jak zwykle doskonała, a Broadbent (Slughorn) – bardzo dobry i dość wyrazisty. Natomiast rola szalonej Bellatrix Lestrange wydaje się po prostu stworzona dla Heleny Bonham-Carter – cudownej i kradnącej pozostałym aktorom wszystkie sceny, w których występuje. Alan Rickman jest niezmiernie dobry i wiarygodny, przygotowując się do nakreślenia ostatnich kresek w portrecie Severusa Snape’a.
A młodzi aktorzy? Tradycyjnie – nieco słabiej. Radcliffe przypomina Pottera, gra jednak przeciętnie, Watson jako Hermiona Granger radzi sobie nieszczególnie, a Rupert Grint w roli Rona Weasley’a jest po prostu niezły. Trójkę tę naprawdę trudne zadanie czeka dopiero w kolejnym filmie, gdy cały ciężar filmu spoczywał będzie na ich barkach. Mają więc szansę jeszcze przygotować się do tego. Tylko czy znajdą czas na przygotowania pomiędzy jedną premierą a drugą i pomiędzy autografami a bankietami i sesjami zdjęciowymi?
Wizualna uczta
To prawda: najlepiej w tym filmie radzi sobie twórca zdjęć – Bruno Delbonnel. Jego cudowne zdjęcia uratowały już „Bardzo długie zaręczyny”, nadały klimatu „Zakochanemu Paryżowi” i zauroczyły w „Amelii”. Delbonnel jest genialny. Stworzył obrazy – paradoksalnie – w swej skromności ogromnie efektowne. Pod względem wizualnym ten film jest chyba najbardziej mroczny w z całego cyklu, a różne odcienie szarości, czerni, zgniłej zieleni i ciemnej barwy niebieskiej okazują się zaskakująco piękne. Pesymistyczne, zimne zdjęcia doskonale odzwierciedlają nastroje bohaterów. Dobrze też, że twórcy nie podjęli decyzji, by całość zakłócić kończącą książkę barwną, mocno jednak trącącą kiczem sceną pogrzebu Dumbledore’a. Dzięki temu całość jest bardzo spójna i jeśli „Książę półkrwi” ma zachwycić, to właśnie dzięki zdjęciom. Montaż jest przyzwoity, brak natomiast zdecydowanie w warstwie dźwiękowej wyrazistości kompozycji Johna Williamsa, który widać nieco zmęczył się serią i postanowił ustąpić pola Nicholasowi Hooperowi.
Krótko mówiąc: z „Księciem Półkrwi” jest tak, jak z jego pierwowzorem literackim – miejscami bywa nieźle, czasami – nudnawo… Pod koniec odnosi się wrażenie, że to jakby „przejściowy” (a więc: średni, przeciętny) odcinek następujący przed zwieńczeniem dobrego serialu. To trochę za mało jak na wykreowanie światowego przeboju, ale akurat tyle, by nie zrazić dotychczasowych miłośników. Bo przecież i tak – narzekając czy nie – wszyscy oni film ten obejrzą.
Dodany: 2010-01-18 14:10:57