Czytanie jest dla chuliganów! Wywiad z Grzegorzem Kasdepke
Data: 2019-05-07 11:50:13– Dobra lektura to paliwo dla przyszłych rewolucjonistów, wynalazców, niepokornych duchów, ludzi samodzielnie myślących. To nie jest zabawa dla grzecznych dzieci – to coś dla łobuzów, chuliganów – mówi Grzegorz Kasdepke, autor książek dla dzieci. Do księgarń właśnie trafiły książki Bezu-Bezu i spółka, w której autor wspomina swoje lata szkolne, oraz Pestka, drops, cukierek. Ekonomia dziecinnie prosta, w której stara się w przystępny sposób wyjaśnić pojęcia ekonomiczne przydatne w codziennym życiu. Z autorem rozmawia Sławomir Krempa.
fot. Kuba Ceran
Zawsze chciałem zadać pisarzowi pytanie: jak to jest – trafić na listę lektur szkolnych? Tylko nie było to takie proste, bo większość z nich nie żyje...
Też mam wrażenie, że znalezienie się na tej liście za życia to przekroczenie pewnych norm, może nawet forma chuligaństwa… A serio: są we mnie dwie myśli, które równolegle się ścierają i na przemian dominują. Po pierwsze, oczywiście, radość i duma z bycia docenionym. Po drugie: lekkie przerażenie, bo kiedy w szkole sam byłem zmuszany do sięgania po lektury, to o ich autorach myślałem raczej źle. Na szczęście dotyczyło to głównie starszych klas, czytelnicy do 10 roku życia są jeszcze dla autorów w miarę łaskawi, a to właśnie mój „elektorat”. Zresztą nauczyciele raczej zgodnie twierdzą, że z moimi książkami nie mają problemów. Liczę więc na to, że chociaż początkowo będę się trochę kojarzył z terrorem pedagogicznym, to po latach czytelnicy z pewną nostalgią i może nawet odrobiną sympatii wspominać będą moje książki.
Czyli za to, że Polacy powszechnie nie czytają, nie obwiniałby Pan kształtu listy lektur?
Zacznijmy od tego, że w Polsce dzieci do 10. roku życia czytają dużo i chętnie. Ta grupa to także moi czytelnicy, uczniowie klas 1-3. W szkole mają mniej lektur i więcej czasu po powrocie do domu, mają też rodziców, którzy dali się przekonać, że literatura w życiu dziecka jest bardzo istotna. Nie mogę tu nie wspomnieć, że zadanie to wzięła na siebie Fundacja ABCXXI Cała Polska Czyta Dzieciom i zrealizowała je znakomicie – tak, że dziś wielu dorosłych po prostu wstydziłoby się przyznać, że nie czytają ze swoimi dzieciakami. Dzieci – także w szkole – karmione są wówczas naprawdę fajnymi książkami, to masowi czytelnicy, o których każdy duży wydawca marzy i próbuje tworzyć dla niego ofertę.
Co dzieje się później?
Przede wszystkim, sprawa całkiem naturalna: dojrzewanie, zmieniające się ciało, myśli, psychika, emocje dziecka, które staje się nastolatkiem. Dodatkowo system narzuca masę obowiązków – szkolnych i związanych z zajęciami pozalekcyjnymi.
System dorzuca także lektury…
I tu dochodzimy do tego, że lektury szkolne na tym etapie edukacji dobrane są po prostu niewłaściwie i – może nawet w większym stopniu – niewłaściwie dobrany jest sposób egzekwowania treści, jakie młodzież przyswoiła. Ilekroć przyglądam się lekturom szkolnym z ostatnich klas nowej podstawówki i liceum, widzę, że bardziej zrażają do czytania niż zachęcają. Ale może musimy czerpać optymizm ze wspomnień? W końcu wszyscy byliśmy katowani Jankiem Muzykantem i choć każdy zdrowy na umyśle człowiek powinien po tej lekturze ostatecznie porzucić czytanie, to jednak niektórzy z nas nadal po książki sięgają!
Nie chciałbym wyjść na pesymistę, ale „niektórzy” byłoby tu słowem-kluczem…
Być może po prostu książka wróciła, tam gdzie jej miejsce – wśród elit? Od końca XIX wieku powszechnie mówiono, że literatura powinna trafić pod strzechy, podejmowano próby walki z analfabetyzmem i nawet odniesiono na tym polu sukces. Dziś, mam wrażenie, książka powraca do domu, do swojej ojczyzny, do rodzin inteligenckich. Oczywiście, zależy mi na tym, by te elity były jak najszersze, by inteligencja była w naszym kraju silna, a jej głos słyszany i uważany za ważny, ale nie mam złudzeń: czytanie nigdy nie będzie tak masowe, jak jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Chyba że w przypadku prawdziwych perełek, które od czasu do czasu jednoczą niemal wszystkich w powszechnym zaczytaniu – jak chociażby Harry Potter.
Co nie znaczy, że nie da się o „korzyściach z czytania” mówić w sposób atrakcyjny i przekonujący…
Oczywiście, że się da! Ja zawsze podkreślam, że dobra lektura to paliwo dla przyszłych rewolucjonistów, wynalazców, niepokornych duchów, ludzi samodzielnie myślących. To nie jest zabawa dla grzecznych dzieci – to coś dla łobuzów, chuliganów.
Wróćmy na chwilę do szkoły i nauczycieli. W opowiadaniach z książki Bezu-Bezu i spółka, choć staje się scenerią najcudowniejszych w świecie przygód i choć zawiązują się w niej wielkie przyjaźnie, sama szkoła pozostaje raczej przestrzenią opresji, a i nauczyciele nie wypadają nazbyt korzystnie....
Zacznijmy od tego, że w Bezu-Bezu i spółce opisuję – przynajmniej częściowo – szkołę z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, jest więc to nieco inna szkoła niż ta, do której chodzą dzisiejsi uczniowie. Co o współczesnej szkole mogę powiedzieć? Cóż, gdybym miał wnioskować na podstawie spotkań z dzieciakami, które organizują biblioteki publiczne czy – nieco rzadziej – właśnie biblioteki szkolne, byłby to obraz bardzo pozytywny, może nawet przesłodzony.
Na spotkania ze mną przychodzą uczniowie z najwspanialszymi na świecie nauczycielkami, które gotowe są poświęcić własny, prywatny czas, by wpajać dzieciakom miłość do czytania. Te nauczycielki mają świetną orientację we współczesnej literaturze dziecięcej i potrafią kształtować gusta swoich uczniów. Dziś jest to trudniejsze niż jeszcze kilka lat temu, gdy był o wiele bardziej swobodny wybór lektur uzupełniających, ale wciąż pozostaje możliwe. Nauczycielki, z którymi się spotykam, wiedzą na przykład, jakie lektury się zestarzały, jakie dobrane zostały nieodpowiednio w stosunku do wieku czytelników. Od nich na przykład dowiedziałem się, dlaczego dzisiejsi uczniowie generalnie nienawidzą Kubusia Puchatka. Tę piękną, mądrą, zabawną książkę czyta się w drugiej klasie szkoły podstawowej. Gdyby trafiła do sześciolatków, jej lektura stałaby się wspaniałą przygodą. Gdy trafia do ośmiolatków, zupełnie już nie sprawia frajdy…
Pamiętam, że kiedy byłem uczniem, nienawidziliśmy Marii Konopnickiej za książkę O krasnoludkach i sierotce Marysi, też czytaną w szkołach zdecydowanie za późno…
Nauczyciele-pasjonaci widzą, jak zmienili się uczniowie i potrafią dużo lepiej dobrać dla nich lektury. Ale też nie mam złudzeń – choć ja spotykam głównie takich pedagogów, to w większości nauczyciele są zagonieni, zmęczeni, niektórzy – trochę niedouczeni, bo studia pedagogiczne nie zawsze wybierają najlepsi kandydaci, a jeszcze mniej takich osób pozostaje w zawodzie ze względu na skrajnie niskie zarobki. I jest to sytuacja fatalna, bo dobry nauczyciel może być skuteczniejszy jeśli chodzi o promocję czytelnictwa niż niejeden program rządowy.
Podobnie jak dobry bibliotekarz w szkole…
Tak, w bibliotekach szkolnych powoli zachodzi prawdziwa rewolucja. Kiedy sam chodziłem do podstawówki, po raz pierwszy w niektórych szkołach wpuszczono uczniów między półki biblioteczne. Mogliśmy – oczywiście po wcześniejszych lekcjach bibliotecznych – między nimi swobodnie buszować, wyszukując ciekawe lektury. Niestety, czyniliśmy to mocno po omacku – trochę jak panowie, których widuję na plaży z wykrywaczami metali, bo wtedy wszystkie książki owinięte były w szary papier, przypominający mokry piasek. Strzelaliśmy w ciemno, bezradnie, próbując znaleźć coś ciekawego. Czasami się udawało i wpadały nam w ręce przygody Tomka Wilmowskiego opisane przez Szklarskiego czy powieści Niziurskiego.
Dziś jest to wszystko nie do pomyślenia. Dzieci muszą mieć do dyspozycji nową, ładną, czystą, pachnącą książkę z atrakcyjną okładką, a nie z zatłuszczonym, szarym papierem.
Czyli trochę kokietuje Pan, twierdząc, że zawsze wolał Pan grać w piłkę niż czytać książki?
To trochę bardziej skomplikowane. Moja mama od zawsze była zakochana w literaturze. Chciała mieć syna, który nie będzie kretynem i marzyła, że będzie prowadzić ze mną poważne rozmowy na także literackie tematy. Niestety, jako młoda mama, wierzyła, że uda się już kiedy będę miał 6-7 lat. A ja wtedy naprawdę bardziej cieszyłem się z piłki czy z zabawy w czterech pancernych – bo jako Grzegorz miałem tu zagwarantowane stanowisko kierującego czołgiem.
Za to, że jestem nałogowym czytelnikiem, odpowiadają komiksy i fatalna gospodarka mieszkaniowa za czasów Gierka. Moi rodzice bardzo długo czekali na własne mieszkanie z przydziału. Wcześniej żyliśmy u dziadków, w samym centrum Białegostoku i w moim bloku mieszkało ośmioro dzieci – pięciu chłopaków i trzy dziewczyny. Wraz z nimi przeżywałem najpiękniejsze przygody na naszym podwórku. Kiedy miałem 9, może – 10 lat, wyprowadziliśmy się do okropnego bloku z wielkiej płyty, w którym nie było żadnego dziecka oprócz mnie. I tak prawdziwych kolegów z podwórka domu dziadków zamieniłem na papierowych – z kart książek. Wtedy odkryłem, że można z bloku, z szarej wielkiej płyty uciec na drugi koniec świata – na przykład z Tomkiem Wilmowskim.
Ciotka, która podobno zamykała Pana w pokoju i kazała czytać książki, nie była wystarczająco skuteczna w dziedzinie promocji czytelnictwa?
Ciocia podsuwała mi z uporem godnym lepszej sprawy Finka Jana Grabowskiego. Była bardzo stanowcza i czułem, że muszę przeczytać tę książkę, bo być może będzie mnie odpytywała…
W książce Bezu-Bezu i spółka pisze Pan też o tym, jak bibliowóz przyczynił się do Pańskiego zamiłowania do czytania…
I rzeczywiście bibliowóz jeździł wtedy po ulicach Białegostoku, natomiast na szczęście nie wpadłem pod samochód i koledzy nie musieli mi czytać w szpitalu Dzieci z Bullerbyn. Jest więc w tej historii ziarno prawdy, ale – o czym często mówię moim czytelnikom – pisarze czasami lubią w swojej wyobraźni z takich ziaren tworzyć całe rośliny, koloryzować, by historia była ciekawsza, bardziej atrakcyjna dla czytelnika. Można więc powiedzieć, że cenię kłamstwo, bo jeśli nie służy złu, sprzyja wyobraźni i kreatywności.
W szkole o ekonomii – czy raczej przedsiębiorczości, bo tak dzisiaj nazywa się ten przedmiot – raczej Pana nie uczono?
Nie, i chyba widać to w moich decyzjach finansowych… Dlatego kiedy Narodowe Centrum Kultury – pierwszy wydawca książki Pestka, Drops, Cukierek. Ekonomia dziecinnie prosta – napisał do mnie z propozycją przybliżenia najmłodszym zagadnień ekonomicznych, byłem przede wszystkim przerażony. Ale dałem się przekonać, skuszony zapewnieniem, że sam przy okazji pisania takiej książki, dzięki konsultantowi, będę miał szansę czegoś się nauczyć. Traf chciał, że konsultantem tym został Ryszard Petru, który potrafi całkiem przystępnie wyjaśniać zagadnienia ekonomiczne – i to tak, że rozumie zarówno dziecko, jak i autor zabawnych książek dla dzieci. Dlatego w Pestce, Dropsie, Cukierku… na marginesie znalazły się komentarze i definicje, powiązane z konkretnymi fragmentami teksu. Ja przerobiłem je odrobinę, aby były jeszcze bardziej zrozumiałe dla czytelników, i żeby już zupełnie nie przypominały słownikowych definicji. Bo też nie one są tu najważniejsze. W Pestce... trafiamy do dziwnej krainy, szarej i smutnej, przywodzącej na myśl rzeczywistość PRLu. Rządzi nią satrapa, obawiający się sztuki i przedsiębiorczości. Swoich poddanych stara się utrzymać w stanie wyciszenia umysłu, bo wie, że tam, gdzie pojawia się twórczość, rock and roll, kreatywność, literatura, tam nie utrzyma się tyrania. I tak też się dzieje – sztuka budzi w mieszkańcach tej bajkowej krainy pragnienie tworzenia, a za nim idzie również kreatywność i ożywienie gospodarcze. Książka miała być elementem cyklu kierowanego do dzieci i dorosłych, opatrzonego hasłem Liczby kultury. Jego częścią była także moja kolejna książka, Zaskórniaki i inne dziwadła z krainy portfela. To opowieść złożona z krótkich opowiadań, których bohaterami są mieszkańcy dziwnego ekonomicznego zoo – jest tu groźny fiskus, chuda emerytura… Są manko, zarobki, procenty, zaskórniaki, hipoteka, waluty, konta…
Co rozbawi pewnie bardziej rodziców niż dzieci...
Starałem się, by dorośli, którzy będą czytać tę książkę razem z dziećmi, bawili się równie dobrze. W ogóle zauważyłem, że w ostatnich latach autorzy książek dziecięcych piszą raczej dla całych rodzin niż tylko i wyłącznie dla dzieci. Na targach książki w ogonku po autografy widać reprezentantów różnych pokoleń – babcie z wnuczkami, mamy, ciocie, a każda z osób towarzyszących dzieciom chce się podzielić z autorem swoimi wrażeniami, każda podkreśla, że jakiś element opowieści ją ucieszył… Zawsze po takich spotkaniach mam poczucie, że warto pracować!
W Pestce, Dropsie, Cukierku podaje Pan ciekawy przykład: gdy ktoś się bardzo dużo uczy, zdobywa potem pracę, która sprawia mu przyjemność i przynosi duże pieniądze. Wie Pan, ze w życiu niekoniecznie to tak działa...
Bardziej obszernie omawiam to zagadnienie w książce Mam prawo, poświęconej prawom dziecka. Jednym z nich jest prawo do nauki. Dzieci niechętnie o nauce myślą w kategorii prawa, raczej traktują ją jak obowiązek. Ale są przecież kraje – i to niemało – gdzie uczy się ledwie połowa dzieci, bo rodziców nie stać na edukację. Kiedy jestem na spotkaniu z dziećmi, dzielę je na dwie grupy. Pierwsze trzy rzędy to te, które mają prawo do edukacji, dalsze zaś – nie. Początkowo dzieci z pierwszych rzędów są smutne, pozostałe oczywiście w euforii. Wszystko się zmienia, gdy mówię, że to te dzieci z pierwszych rzędów po zdobyciu wykształcenia będą już zapewne do końca życia rządziły tymi niewykształconymi…
Jestem przekonany, że edukacja daje nam narzędzia, które mogą sprawić, że będziemy w życiu robili to, co sprawia nam przyjemność, co nas interesuje, a na dodatek jeszcze będziemy zarabiać. Nie zawsze to przekonanie się sprawdza, ale to nie znaczy, że mamy porzucić myślenie o nauce. Na pewno istnieje większa szansa na zdobycie pracy marzeń, jeśli ma się wykształcenie. Choć pewności nikt nam dać nie może…
A podobno jest Pan autorem książek zaliczanych do nurtu antypedagogicznego w literaturze dziecięcej czy młodzieżowej…
Wyjaśnijmy: jej najbardziej znanym przykładem jest seria Koszmarny Karolek. Główny bohater, który robi wszystko, by doprowadzić do szału brata, nauczycieli i rodziców, zawojował serca czytelników na całym świecie. Generalnie da się zauważyć, że im gorzej zachowują się bohaterowie wielu książek, tym chętniej dzieci po nie sięgają. Postanowiłem to wykorzystać i stworzyłem cykl książek o nieznośnej parze bliźniaków, Kubie i Bubie, którzy kłócą się przez cały czas. Ale – i to moim zdaniem odróżnia dobrą książek tego nurtu od kiepskiej – wykorzystując elementy komiczne, ukryłem w głupiutkich z pozoru opowiastkach treści edukacyjne: jest więc Bon czy ton opowiadający o zasadach savoir-vivre’u, są Fochy fortuny, w których wytłumaczyłem kilkadziesiąt słów rodem z lektur szkolnych, których prawie nikt już nie rozumie. Na prośbę Rzecznika Praw Pacjenta wysłałem też Kubę i Bubę do szpitala. Po latach stali się oni moimi „bohaterami do zadań specjalnych” – kiedy jakiś temat wydaje się szczególnie trudny, mierzę się z nim przy ich pomocy, mając nadzieję, że i mały czytelnik przy okazji dobrej zabawy dowie się czegoś nowego…
Mam wrażenie, że pisząc książki bawi się Pan jak dziecko…
Nie będę udawał, że jest inaczej. Ale najlepiej bawię się wymyślając te historie – to dużo przyjemniejsze niż samo pisanie, gdzie trzeba wszystkie pomysły zebrać i jakoś uporządkować.
W ogóle nie wierzę w jakieś drastyczne różnice pomiędzy dziećmi i dorosłymi – jesteśmy ludźmi, Korczak najlepiej to ujął. Nie wolno nam, dorosłym, odcinać się od tego, co mieliśmy od początku swojego życia: wyobraźni i ciekawości świata. Dzięki tym cechom nadal chce mi się wstawać z łóżka.
Wierzę w poczucie humoru, chociaż jak każdy humorysta jestem delikatnie „pociągnięty smutkiem”. Od czasu, gdy miałem kilkanaście lat, cierpię na nawracające chandry i walczę z nimi przy pomocy szybkostrzelnego karabinu jaki jest poczucia humoru. Pogoda ducha to nie tyle dar Boży, co wartość, którą można – i trzeba – w sobie pielęgnować. W amerykańskich szkołach aktorskich uczy się zabiegów związanych z cielesnością, które pomagają „wczuwać się w rolę”. Albo wywołać określone emocje – na przykład radość. Niektóre rady brzmią idiotycznie – z tym, że działają. Gdy jesteśmy markotni, przygryźmy ołówek, w środku, tak, żeby sięgał z obu stron poza kąciki ust. Po co? Wywoła to grymas, który kojarzy się mózgowi z uśmiechem i w efekcie poczujemy rozbawienie. Sposób może i głupi, ale najważniejsze, że skuteczny. Wierzę, że póki się uśmiecham, póki chcę się spotykać z ludźmi i opowiadać historie, to nie starzeję się za szybko. A że niektórzy będą mówić, że zachowuję się jak dziecko, to już zupełnie inna sprawa…
Dodany: 2019-05-08 10:37:56
Ja lektur nie czytałam :)
Dodany: 2019-05-07 19:42:53
Pamietam sprzed lat spotkanie z panem Grzegorzem. Kuba i Buba wciąż stoją na półce.
Dodany: 2019-05-07 19:32:37
Ja lubiłam czytać lektury. Mam kilka swoich ulubionych do tej pory. Chętnie bym do nich powróciła jeszcze raz czytajac.
Dodany: 2019-05-07 13:31:35
Jak chodziłam do szkoły nie lubiłam książek.
Jak wyszłam ze szkoły i poczułam wolność w doborze literatury zakochałam się w książkach...
Dodany: 2019-05-07 12:44:54
Lektury - temat-rzeka...