Game over. Recenzja filmu "Gra Endera"
Data: 2013-11-03 21:56:35Młody Andrew "Ender" to trzecie dziecko w rodzinie Wigginów. Poczęte pomimo ograniczeń nałożonych na obywateli, którym pozwala się na posiadanie jedynie dwójki dzieci z uwagi na postępujące na Ziemi przeludnienie. Od maleńkości szkolony, by służyć w armii. By przewodzić w wielkiej wojnie, jaką ludzkość toczy z "robalami" - przypominającymi mrówki kosmitami, których inwazję udało się niemal cudem przez 50 laty powstrzymać. Wielka to odpowiedzialność jak na małego chłopca. Ale i wielkie są jego umiejętności, talenty. Umiejętności, które doskonalił będzie pod okiem wymagającego wojskowego Hyruma Graffa. Największym jednak wyzwaniem dla chłopca będzie nauczenie się dowodzenia. Prowadzenie do walki dziesiątek ludzi oraz zrozumienie przeciwników i pokochanie ich. Pokochanie, bo tylko po pokochaniu kogoś można go dobrze zrozumieć, można umieć wyprzedzać jego kroki. I można go zniszczyć.
Tę dewizę Andrew Wiggina poznajemy już jako motto otwierające film. Następnie zostajemy wrzuceni w sam środek akcji - podobnie, jak miało to miejsce w książce Orsona Scotta Carda - pisarza niepokornego, nagrodzonego Hugo i Nebulą - najwyższymi laurami, jakie zdobyć mogą autorzy fantastyki. Głęboko wierzącego i nie bojącego się swą wiarę uzewnętrzniać w książkach i wypowiedziach publicznych. To dlatego ojciec głównego bohatera nosi imiona Jan Paweł. To z uwagi na wielką atencję, z jaką Card podchodzi do wiary i niepokorności Polaków, Ender pochodzić miał właśnie z Polski.
W pierwszych scenach filmu Ender zostaje odłączony od urządzenia monitorującego jego poczynania. W przypadku większości rekrutów oznacza to, że nie mają oni szans, by dołączyć do floty, że polegli podczas szkoleniu. W przypadku Endera nauczyciele chcą jednak tylko sprawdzić, jak poradzi on sobie z porażką. Czy będzie w stanie odeprzeć fizyczne ataki o wiele silniejszych od niego chłopców, których dotąd pokonywał w potyczkach intelektualnych? Podobnych prób będzie więcej: Ender nauczy się walczyć z samotnością, zobaczy, jak to jest walczyć z o wiele silniejszym przeciwnikiem, pokonywać własne słabości i ograniczenia. Jak - wreszcie - zdobyć serca przyszłych podwładnych.
Pod względem technicznym nie można filmowi Hooda praktycznie niczego zarzucić. Sceny walk w przestrzeni kosmicznej zapierają dech w piersiach. Akcja toczy się wartko, cała historia może wciągnąć nawet widza, który nie przepada za konwencją science fiction. Zdjęcia są naprawdę efektowne, a niektóre sekwencje fragmentów zajęć w sali bojowej w warunkach nieważkości mogą przyprawić o zawrót głowy. Aktorzy bez wątpienia niosą ten film. Niczego złego nie można powiedzieć o aktorstwie Violi Davis. Rola Hyruma Graffa w wykonaniu Harrisona Forda to z pewnością jedna z trudniejszych i ciekawszych kreacji, jakich aktor ten podjął się w ostatnich latach. Asa Butterfield jest wiarygodny - mimo, że wypada on zbyt dojrzale w kontekście powieściowego oryginału. Muzyka nie przytłacza, efekty specjalne zaś powinny przetrwać próbę czasu.
Film Gawina Hooda winien opowiadać o swoistym dojrzewaniu do władzy, do przywództwa. O przyspieszonym dorastaniu, jakie przejść muszą dzieciaki, które mają uratować ludzkość. O tym, że są rzeczy, do których człowiek dorosły, w pełni świadom swoich czynów i ich konsekwencji, nie byłby zdolny. O tym, że we wszechświecie najgroźniejszym "obcym" bywa drugi człowiek. Czy się udało? Częściowo. Z pewnością wiele osób, które znają książkę Orsona Scotta Carda, tak właśnie film zinterpretuje. Niestety, mimo przyzwoitej podbudowy psychologicznej powieściowych bohaterów, mimo niezłego zarysowania ich motywacji, stron silnych i słabostek oraz konfliktów, miejscami film Gavina Hooda zbyt mocno przypomina grę komputerową. Platformówkę, w której główny bohater staje przed kolejnymi zadaniami do wykonania. Historia to, owszem, wizualnie efektowna, ale na pewno płytsza niż książkowy oryginał.
Trudno jednak stawiać tu poważniejsze zarzuty filmowcom. Po prostu powieść psychologiczna rozgrywająca się w scenerii rodem z science fiction, a za taką należałoby uznać Grę Endera, powieść, w której większość miejscami naprawdę mocnych refleksji bohaterów czy autora poznajemy za sprawą narracji, nie jest tak łatwa do przełożenia na język filmu. Gdyby zastosować narrację pozakadrową, obraz Hooda trąciłby ideologią, byłby za mało filmowy, nużący. Pewnych rzeczy nie da się po prostu wyjaśnić w dialogach, jakie toczą bohaterowie czy poprzez ukazanie ich zachowania w konkretnych sytuacjach. Gavin Hood musiał znaleźć złoty środek między wiernością oryginałowi a stworzeniem efektownego, wciągającego kina akcji. Widać, że w paru miejscach poszedł "na skróty", ale ogólnie efekt jest co najmniej zadowalający. Czy reżyser przygotuje ekranizacje kolejnych powieści z cyklu o Enderze? Mimo, że mogłoby to przyczynić się do swoistego odrodzenia popularności książek Carda, mam nadzieję, że filmy na ich podstawie po prostu nie powstaną. Bo wraz z rozwojem cyklu coraz mniej w nich elementów atrakcyjnych dla twórców kina akcji, kina efektów specjalnych, a coraz więcej fragmentów interesujących dla miłośników kina moralnego niepokoju. Szkoda byłoby tę głębię utracić nawet na rzecz nawet najbardziej imponującej realizacji technicznej.
Dodany: 2014-09-17 01:22:21