Czas na Bonda. Recenzja filmu „Nie czas umierać”
Data: 2021-10-02 09:29:32Najnowszy film o przygodach agenta 007 to opowieść o zamykaniu kolejnych rozdziałów w życiu. To produkcja świetnie domykająca cykl filmów z Danielem Craigiem w roli głównej, ale też całą serię 25 kinowych opowieści o Jamesie Bondzie. Miejscami oparty na schematach, które doskonale już znamy, miejscami umiejętnie z nimi grający i zaskakująco świeży film Cary’ego Joji Fukunagi wyraźnie pokazuje, że nawet, jeśli „nie czas umierać”, to zdecydowanie czas już na Bonda naprawdę nowego. I wskazujący kilka tropów dotyczących tego, kto ewentualnie mógłby nim zostać.
Nie czas umierać — recenzja
Zacznijmy od tego, że Nie czas umierać jest filmem, którego niemal nie sposób oglądać w oderwaniu od skądinąd niezbyt udanego Spectre, a w zasadzie i bez przynajmniej pobieżnej znajomości wcześniejszych części cyklu. Powraca bowiem ostatnia „dziewczyna Bonda” – a właściwie nie dziewczyna, lecz kobieta, z którą główny bohater postanowił się związać już na stałe, przechodząc na w pełni zasłużoną emeryturę. Ale, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, ani Madeleine Swann (Lea Seydoux) nie może w pełni odciąć się od swojej przeszłości, ani Bondowi nie dane będzie zaznać zbyt wiele spokoju. Powraca więc organizacja Spectre, powraca jej demoniczny przywódca Blofeld, który nawet zza krat potrafi wstrząsnąć światem, pojawia się także nowy, jeszcze bardziej tajemniczy i niebezpieczny przeciwnik. James Bond zaś powraca, by po raz kolejny ocalić świat. I chyba wszyscy wiemy, jak ta historia się skończy, prawda?
Może zainteresować cię także...
- Pisarka krytykuje najnowszy film o Jamesie Bondzie
- Być Jamesem Bondem - dokument o Danielu Craigu zadebiutuje na HBO GO
- Nie czas umierać – nowy film o Jamesie Bondzie – kiedy premiera, opis, obsada
I tu trzeba powiedzieć: otóż nie, nieprawda. Bo Nie czas umierać to film – jako się rzekło – miejscami zaskakująco świeży. Dość powiedzieć, że nie otwiera go dynamiczna sekwencja pościgu, lecz retrospekcja, scena stosunkowo kameralna. Że Daniel Craig tym razem gra wyraźnie starszą wersję Bonda, niż którykolwiek spośród jego poprzedników, przez co całość bardziej przypomina tak modne ostatnio powroty „po latach” do ulubionych bohaterów, lecz już podstarzałych niż kolejne odsłony cyklu, który wciąż nie chce się skończyć. Dość rzec, że Bond, zamiast lądować w łóżku z kolejnymi dziewczynami, ma wielkie szanse wylądować już na zawsze u boku „tej jedynej”. Tyle że by to mogło mieć miejsce, musi uleczyć rany, które dotąd nie mogły się zabliźnić. Musi pogodzić się z przeszłością i otworzyć na to, co nowe. Tylko czy wystarczy mu odwagi i… czasu właśnie?
Czy warto zobaczyć Nie czas umierać?
W filmie Fukunagi zaskakująco dużo jest metafor – nawet, jeśli są one w istocie bardzo oczywiste i tłumaczone po wielokroć, a także miejsca na refleksję i oddech. Mimo tego jednak tempo jest dobre (momentami nawet bardzo dobre), napięcie stale rośnie, stawka jest odpowiednio wysoka. Twórcy z dużą sprawnością unikają fabularnych mielizn, nawet jeśli pewna umowność i zawieszenie niewiary są w kolejne filmy o Bondzie niejako wpisane. Sceny akcji są efektowne i momentami całkiem oryginalne, realizowane z dużym wyczuciem. Craig wypada w nich zaskakująco dobrze, choć widać, że nie jest już młodzieniaszkiem i – co stało się zresztą cechą charakterystyczną jego Bonda – każdą ranę, każde uderzenie, każdy cios musi odpokutować cierpieniem.
Nowy James Bond i sos nostalgii
Oczywiście twórcy nie mogli się powstrzymać, by nie „zalać” „nowego Bonda” sosem nostalgii – nawiązań do poprzednich części cyklu jest tu aż nadto, zarówno w warstwie wizualnej (choćby scena kobiety wyłaniającej się z morza), jak i fabularnej (widowiskowy finał w bazie antagonisty na odciętej od świata wyspie). Nie czas umierać to zresztą swoisty hołd złożony klasyce kina akcji, którego rozwojowi filmy o Bondzie przez lata nadawały kierunek.
Może zainteresować cię także:
- Quantum of Solace czyli stary-nowy Bond. Recenzja
- Śmierć nadejdzie jutro. Bond w pełnej formie
- Świat to za mało. James Bond po raz 19
Z nostalgią mocno kontrastuje poczucie humoru i skrzące się błyskotliwością dowcipne dialogi, podawane przez znakomitych aktorów. Fenomenalna jest Ana de Armas w roli Palomy – kubańskiej agentki, nawet jeśli jej wątek jest tu doszyty bardzo grubymi nićmi. Lea Seydoux robi, co może, by widz uwierzył w łączącą ją i Bonda miłość, jednak chyba twórcom zabrakło nieco czasu i miejsca, by związek ten w pełni uwiarygodnić. Cierpi na tym finał, nasuwający sporo skojarzeń z innym kinowym „tasiemcem” – filmami osadzonymi w Marvel Cinematic Universe, a jednak pod względem siły emocjonalnego przekazu wyraźnie słabszy.
Nie czas umierać, czas na kobiety?
Najzupełniej fatalna w tym filmie jest kreacja Ramiego Maleka. To typowy „przeciwnik Bonda”, postać, której konstytutywną cechą jest… demoniczność. To zresztą niejedyny przeciwnik Bonda, który w Nie czas umierać wypada blado. Ciekawy jest za to wątek stale rosnącej roli kobiet w MI6, ale też w innych światowych agencjach (znakomita jest Lashana Lynch jako nowa 007 – czy to już czas, by Bond była kobietą?).
Dzięki temu, podobnie jak dzięki zaskakująco aktualnemu zagrożeniu, przed którym Bond będzie musiał ochronić świat, „Nie czas umierać” okazuje się filmem zaskakująco mocno osadzonym we współczesnej popkulturze, ale też we współczesnym świecie. Mówiąca sporo o zagrożeniach, przed którymi dziś stoimy, czerpiąca garściami zarówno z historii filmów o agencie 007, jak i z tradycją kina superbohaterskiego produkcja to „Bond”, jakiego potrzebujemy i na jakiego zasłużyliśmy, czekając mimo przekładanej wielokrotnie z powodu pandemii premiery. To „Bond”, który powoli wprowadza nas w trzecią dekadę XXI wieku. „Bond” na miarę czasów. „Bond”, którego powrotu – nawet jeśli z twarzą innego już aktora – wciąż wyglądać będziemy z niecierpliwością.