Przekroczyć Horyzonty Wyobraźni
Data: 2012-01-06 15:46:00Agnieszka Turzyniecka: Tomku, gratuluję wygranej. To Twój pierwszy duży sukces, czy wygrywałeś już inne konkursy?
Tomasz Przewoźnik: Witam i dziękuję. Dawno temu dostałem wyróżnienie w niewielkim konkursie poetyckim. Jednak poza tym, wygrana w Horyzontach Wyobraźni jest moim pierwszym poważnym osiągnięciem. Brałem udział też w poprzednich edycjach, ale bez większych sukcesów.
A.T.: Spotkałam się z opinią, że pisanie na konkursy stresuje tworzącego. Podobno lepiej pisze się bez „bata” nad głową. Czy swoje opowiadanie pisałeś specjalnie na Horyzonty Wyobraźni? jeśli tak, to nie czułeś w związku z tym presji?
T.P.: I tak, i nie. Sam koncept powstał wcześniej i miał być wykorzystany w ramach cyklu opowiadań o gejszy, ale szybko okazało się, że można go nie tylko wykorzystać w Horyzontach Wyobraźni, ale nawet skroić specjalnie na potrzeby konkursu, dodając pewne "smaczki", których nie chcę zdradzać, by nie psuć przyjemności lektury przyszłym czytelnikom. Jak widać - pomogło. Takie smaczki mogą być odebrane pozytywnie, bo widać, że autor stworzył coś specjalnie na potrzeby danego konkursu, poświęcił czas i energię, przyłożył się, a nie wyszperał z szuflady dawno zapomniany tekst i wysłał z myślą: „Może się nada?” Oczywiście, nie można z tym przesadzić, bo jeśli „przesadzimy” i - na dodatek - nie wygramy, to takie opowiadanie może być już nie do użycia w innych miejscach. Poza tym: zawsze możemy trafić na jurora, który pomyśli: „O, cwaniaczku! Oczy nam tu mydlisz, dowartościować chcesz? Nas, starych misiów, na sztuczny miód chcesz nabrać?!” (śmiech)
Tak czy inaczej, opowiadanie najpierw musi być dobre, aby smaczki mogły być w ogóle docenione. Bo co nam po smaczkach, jeśli nie potrafimy poprawnie sklecić zdania?
A.T.: Jacku, jak przebiegał tegoroczny konkurs? Czy jury było zgodne, a może toczyliście zażarte dyskusje? Wiem, że Horyzonty Wyobraźni cieszą się dużym powodzeniem. To musiał być nie lada wyczyn, by przeczytać taką ilość tekstów. Pewnie gdy pierwszy raz organizowaliście konkurs, nie spodziewaliście się takiego zainteresowania?
Jacek Skowroński: To prawda, zainteresowanie konkursem od pierwszej edycji pozytywnie nas zaskakuje, ale nie narzekamy, ponieważ dzięki temu przekonujemy się, że warto kontynuować tę inicjatywę! Przyjęliśmy zasadę niedyskutowania o tekstach w gronie jury przed dokonaniem punktacji, by nie sugerować się niczyją opinią. I tak jednak okazało się, że byliśmy dość zgodni. Tym większe gratulacje dla laureatów, bo ich teksty obroniły się same. I na pewno nie spoczną oni na laurach!
A.T.: Kiedy i gdzie będzie można przeczytać finałowe opowiadania? Czy zostanie wydana antologia?
J.S.: Na razie wolałbym nie uchylać rąbka tajemnicy, wydawcy i redaktorzy nie lubią kupować kota w worku, więc pozwólmy im zapoznać się z całością materiału. Postaramy się zrobić jak najlepszy użytek z finałowych opowiadań, bo są one tego warte!
A.T.: Czy wiesz coś o finalistach poprzednich edycji? W jakim stopniu wygrana pomogła im w dalszej karierze autorskiej?
J.S.: Nie jestem w stanie śledzić losów wszystkich laureatów, ale w jednym z ostatnich numerów "Nowej Fantastyki" widziałem nazwisko ubiegłorocznej finalistki, natknąłem się niedawno na książkę innego z laureatów pierwszej edycji konkursu. Śmiem twierdzić, że wygrana dodaje wiary i pewności siebie, bez której w tym fachu trudno o sukces. Bo uprawianie literatury przypomina bieg długodystansowy - po drodze są nieuniknione kryzysy, walczy się bardziej z własnymi słabościami niż z przeciwnikiem, sytuacja zmienia się dynamicznie, stawka zawodników topnieje, aż pozostają jedynie najwytrwalsi. A ludzie z branży śledzą uważnie wszelkie wydarzenia z interesującej ich dziedziny, a także strasznie nie lubią stawiać na ludzi, których zapał okazuje się chwilowy. Dlatego też, rozpatrując propozycje wydawnicze, zwracają uwagę nie tylko na ich jakość, lecz i na to, w jaki sposób autor budował swoją dotychczasową pozycję. Wygrana w konkursie literackim oznacza wsadzenie stopy między drzwi, a to jest zawsze najtrudniejsze.
A.T.: Każdy z Was reprezentuje jedną ze stron, które spotykają się podczas tego konkursu - Tomek uczestników, a Jacek - jurorów. Co możecie poradzić przyszłym uczestnikom konkursu? Co pisać? Jak pisać? A może lepiej: jak nie pisać?
T.P.: Pisać to, co się lubi, bo wtedy widać to w tekście. Tak jest zresztą z każdą robotą, jeśli człowiek jej nie lubi, to daje ona gorsze owoce.
Pisać dobrze. Co to znaczy? Nie mam pojęcia, ale wiem, że napisano na ten temat setki poradników i na pewno nie wyczerpano tematu. Z konkursami w ogóle jest śmieszna sprawa. Startowałem w każdej edycji Horyzontów Wyobraźni, ale dopiero teraz udało mi się coś wywalczyć. Mimo to opowiadania, które nie dostały się nawet do finałów, radzą sobie nieźle. Manekin i Modlitwa opublikowane, Najlepszy hycel w mieście (nie dostał się do finału w tej edycji) najprawdopodobniej będzie w marcu opublikowany w jednym z pism branżowych. Gejsza też wcześniej gościła w Horyzontach Wyobraźni bez sukcesów. O czym to świadczy? Ano o gustach, w które czasami bardzo trudno się "wstrzelić". Nie wiem, czy jest sens próbować, czy to warte zachodu. Wydaje mi się, że jeśli wstrzelenie w gusta wiązałoby się z ogromnym wysiłkiem i wielkim poświęceniem, to nie warto. Lepiej pisać swoje i wysyłać przy okazji, gdzie się da. Wygrana jest związana z wieloma niezależnymi od nas czynnikami (od pogody, mającej wpływ na recenzentów, po skład jury), więc nie radzę budować na tym swojej wartości. Być może gdyby akurat wiatr wiał z inną prędkością, to w finałach mielibyśmy całkiem inne teksty. Trochę to umniejsza mój sukces, ale tak uważam i tej wersji się będę trzymał. Podsumowując: trzeba pisać to, co się lubi, wysyłać gdzie popadnie i nie przywiązywać się do wyników. Jak mawiał Budda: "przywiązanie rodzi cierpienie". No chyba, że mamy dobre wyczucie i potrafimy przewidzieć, czy opowiadanie będzie dobre i idealnie dopasowane do danego konkursu czy konwencji - wtedy lepiej pójść za głosem intuicji. Tak było z Panem X.
J.S.: Tomek zgrabnie ujął zagadnienie, a sam jest najlepszym przykładem tego, że na sukces składają się ciężka praca, wiara i determinacja oraz talent i łut szczęścia. Czym naprawdę jest talent - nie wie nikt, łatwiej zauważyć jego brak, choć prędzej u innych niż u siebie... Dlatego warto startować w konkursach, by przekonać się, czy wychylamy się ponad przeciętność. Z jednym zastrzeżeniem: sukces jest wyraźną wskazówką, że nie tracimy na próżno czasu, natomiast brak naszego nazwiska w gronie finalistów nie przesądza jeszcze niczego. Bo jurorzy mają swe gusta, nastroje i preferencje - podobnie jak czytelnicy - więc nic nie jest definitywnie przesądzone. A szczęście? To jest przereklamowane, może zadziałać jednorazowo, w dłuższej perspektywie schodzi na dalszy plan, ustępując miejsca determinacji i umiejętności doskonalenia warsztatu, bez którego wyobraźnia pisarza jest tylko zlepkiem przypadkowych obrazów. I nie wiem, co pisać, by osiągnąć sukces, lecz jednego jestem pewien: róbmy to, co nam sprawia przyjemność!
A.T.: Tomku, od kiedy piszesz? Jakie gatunki uprawiasz, czy tylko fantastykę? Jakie są Twoje dotychczasowe doświadczenia? Czym zajmujesz się prywatnie, czy masz poważne plany związane z literaturą?
T.P.: Zacząłem w 2008 roku, ale dopiero od 2009, czyli od momentu pojawienia się na Weryfikatorium, moje pisanie stało się bardziej przemyślane. Zacząłem myśleć nie tylko nad tym, co pisać, ale również - jak pisać, a o tym często zapominają początkujący. Piszę głównie fantastykę, jednak nie jestem specjalnie płodnym twórcą. Pewnie dlatego, że nie mam planów utrzymywania się z tego zajęcia. Wiem, jak nieciekawie wygląda zawód pisarza w naszym kraju, wiem, z jakimi problemami się wiąże i nie sądzę, żebym podołał. Ale kto wie, co życie przyniesie. Obecnie pracuję w korporacji.
Moim "oczkiem w głowie" jest cykl opowiadań (a, kto wie, może i dłuższych tekstów) o gejszy, Jonaszu Hosali. Tak, facet-gejsza, to nie pomyłka. Mało kto wie, że - historycznie rzecz biorąc - pierwszymi gejszami byli właśnie mężczyźni, choć ich funkcja była inna, niż ta przypisywana gejszom dzisiaj. Natomiast ja rozwinąłem ten pomysł w jeszcze innym kierunku, a akcję osadziłem na terenie... Śląska, gdzie mieszkam. Powróciłem do łacińskiej nazwy Silesia.
Wszystko rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, ale wyrastającej z nieco alternatywnej wersji historii Polski i Europy. Całość przesiąknięta jest brudnym klimatem opuszczonych zakładów przemysłowych, spsychologizowanego okultyzmu (albo zokultyzowanej psychologii?) czy nauk ezoterycznych, środkami zmieniającymi świadomość, herezją i innymi perełkami. Staram się, aby w tym wszystkim nie zgubili się główni bohaterowie - no, chyba, że ich zagubienie jest akurat częścią akcji.
Czasami piszę coś odbiegającego od powyższego schematu, ale i tak zazwyczaj jest to jakaś wersja SF. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, w marcu pojawi się w wydaniu papierowym opowiadanie Najlepszy hycel w mieście. Szukam również wydawcy powieści oraz piszę jej kontynuację.
Poza pisaniem (a ostatnio pozorowaniem pisania) moją pasją jest wspinaczka sportowa oraz wszelkie aktywności na granicy (lub trochę poza) kultury oficjalnej, a więc subkultury, kontrkultury, ukryte wymiary kultury...
A.T.: "Wiem jak nieciekawie wygląda zawód pisarza w naszym kraju, wiem z jakimi problemami się wiąże" – Jacku, co Ty na to? Skorygujesz? Potwierdzisz, zaprzeczysz?
J.S.: Hmm... zawód pisarza. Czy to w ogóle jest zawód? Irek Grin mawia, że z niego nie można wyżyć, ale można... się wyżyć! To rodzaj bakcyla, który opanowuje podstępnie nie tylko umysł, ale i ciało, dostarcza tyleż radości, co frustracji, kusi, grozi i zwodzi, okraszając wszystko solenną obietnicą, że da nam spokój, gdy otrzyma daninę. Lecz szantażyście zawsze mało, więc piszemy kolejną książkę, a on zaciera ręce... Tym niemniej, nie narzekam, można się skromnie utrzymać z pisania prozy. To dzięki temu zajęciu poznałem wiele nowych miejsc i niezwykłych ludzi. Choć gdy widuję na półce księgarskiej książkę z własnym nazwiskiem na okładce, nie opuszcza mnie wrażenie, że to ktoś inny, a zbieżność nazwisk jest zupełnie przypadkowa... I myślę, że tak będzie zawsze, każda kolejna książka to wyzwanie i przygoda do przeżycia! A ja bardzo lubię przygody i należę do raczej niespokojnych duchów.
A.T.: Zdradzicie coś na temat opowiadania, które wygrało?
T.P.: Zatytułowane jest Mam obsesję na punkcie pana X. Dziwny tytuł. Tak zresztą z moimi tytułami bywa, że gdy nie mam na nie pomysłu, to nadaję im tytuł roboczy, który staje się oficjalnym, bo w końcu się do niego przyzwyczajam. Jest to science fiction, trochę socjologiczne, psychologiczne, choć nie lubię tego określenia. Odnoszę wrażenie, że nadaje się je każdej książce, o której nie wiadomo, co powiedzieć, ale w tym przypadku opowiadanie traktuje właśnie o psychice od strony jej funkcjonowania, więc zostańmy przy nim. Tekst nie jest długi, ale posiada wszystko to, co powinno posiadać dobre opowiadanie, a więc twisty, twistery i inne smaczne potrawy. Jestem z niego zadowolony, choć oczywiście można w nim poprawić jeszcze masę rzeczy. Mamy dwóch głównych bohaterów, jest trochę techniki, ale ta akurat gra całkowicie drugoplanową rolę. Nie wiem, co więcej powiedzieć. Może Jacek trochę nakłamie? (śmiech).
J.S.: Dla mnie największą wartością zwycięskiego opowiadania (bo wysoki poziom warsztatowy rozumie się sam przez się) była nienachalność przekazu autorskiego, sprowadzająca się do pozwolenia czytelnikowi na rozumienie tekstu po swojemu. Czyli żadnych oczywistych puent, żadnego wtłaczania między wiersze filozoficznej głębi, żadnego „dociążania” tekstu didaskaliami słowno-stylistycznymi. Najlepsza proza jest po prostu opowiadaniem historii! A jeśli opowieść jest niebanalna w warstwie fabularnej, wciąga i porywa, to autor nie musi wyjaśniać, co miał na myśli.
A.T.: W takim razie czekamy z niecierpliwością na publikację tegoż opowiadania. Dziękuję za rozmowę!
Jacek Skowroński – współzałożyciel i zastępca redaktora naczelnego magazynu fantastyczno-kryminalnego Qfant, laureat Grand Prix Ogólnopolskiego Konkursu na Opowiadanie Kryminalne (2008 r.).
Autor powieści sensacyjno-kryminalnej Był sobie złodziej oraz Mucha, a także wielu opowiadań m.in. opublikowanych w zbiorze Mogliby w końcu kogoś zabić. Kolejna powieść już w przygotowaniu.
Mieszka w Warszawie, studiował ekonomię w Nowosybirsku i Moskwie, absolwent SGH. Żonaty, ma córkę, Sabinę.
Imał się wielu profesji, zarabiając na życie między innymi jako tragarz, brukarz, sprzedawca butów, włóczęga. Kosmopolita z zamiłowania, kryminalista z wyboru.
Tomasz Przewoźnik - urodził się w pięknym śląskim miasteczku, słynącym ze sporego stada żubrów ukrywających się w okolicznych lasach. Przyszedł na świat w 1978 roku. Zajmował się dziwacznymi i niewytłumaczalnymi rzeczami – studiował socjologię, obronił pracę dyplomową traktującą o satanizmie, grał na perkusji w kilku zespołach, uprawiał wspinaczkę sportową, a ostatnio pracuje w wielkiej korporacji. Praktykuje buddyjskie techniki męczenia umysłu i interesuje się psychologią głębi oraz wszelkimi systemami duchowego rozwoju wynalezionymi przez ludzi nie wiadomo po co. Szuka kamienia filozoficznego, ale znajduje tylko odłamki, które (na szczęście!) są na tyle duże, żeby wybijać nimi szyby gmachów nielubianych ideologii. Cykl opowiadań o gejszy jest wypadkową tych poszukiwań. W sieci debiutował na łamach kwartalnika Qfant, a na papierze w Magazynie kulturalno-literackim Doza.
Warto odwiedzić:
- blogu Gryzipiórek
- Horyzonty Wyobraźni - strona główna
Opowiadania Tomasza Przewoźnika:
- "Dzikie Dzieci"
- "Modlitwa"
- "Bóg ma pełne ręce roboty"