Człowiek, który odnalazł Troję
Data: 2013-02-05 13:32:49Pasjonaci i rabusie
W XIX wieku archeologia nie była jeszcze nauką posiadającą własne, precyzyjne metody. Stawiała ona wtedy pierwsze, niepewne kroki. Najwybitniejsi jej pracownicy częstokroć nie mieli specjalnych wyższych studiów ani też przy poszukiwaniach nie posługiwali się żadną wypracowaną metodą, co więcej, zdarzało się nawet, że nie mieli w ogóle wykształcenia.
A jednak dokonali oni odkryć przełomowych. Dzięki nim wyłoniły się z zagubionej przeszłości bogate niegdyś kultury, wymarłe miasta, ruiny świątyń i pałaców, zapomniane dzieła sztuki, o jakich głucha wieść zachowała się tylko w mitach, legendach i poezji, a do których większość historyków odnosiła się jak do bajek pozbawionych podstaw realnych.
Co sprowadziło tych ludzi na drogę poszukiwań archeologicznych? Byli wśród nich z pewnością zwykli awanturnicy, którym przyświecały bardzo prozaiczne cele – stworzenie sobie łatwego życia kosztem zdobytych skarbów. Tych spotykał przeważnie zawód, a jeśli nawet dokonali jakichś odkryć, to pozostały one nieznane, gdyż ukrywali je, aby rabunek nie wyszedł na jaw. Ale byli również i fantaści, marzyciele, których cechował duch odkrywczy. Raz opanowani przez jakąś wielką ideę, z niezłomnym uporem urzeczywistniali swoje cele pozornie fantastyczne, głusi na kpiny i perswazje otoczenia. W większości wypadków to, co powszechnie uważano za naiwność i niedorzeczną pasję, okazywało się niezawodnym instynktem, prowadzącym ich prostą drogą do rewelacyjnych odkryć. Ci rzekomi nieucy byli w istocie rzeczy niepospolitymi ludźmi, obdarzonymi żywym, twórczym umysłem; odznaczali się ponadto nie tylko mocnymi, bujnymi charakterami, lecz również mrówczą pracowitością i niezachwianą wiarą w słuszność swoich zamierzeń.
Przyjaciel Achillesa
Przedstawicielem tego typu odkrywców był Henryk Schliemann (1822–1890), jeden z wybitniejszych archeologów XIX wieku. Jego życiorys jest jakby wyjęty z fantastycznej powieści awanturniczej; gdyby jakiś autor wymyślił to, co ten człowiek przeżył, pomawiano by go z pewnością o zbyt wybujałą wyobraźnię.
Ojciec Schliemanna był ubogim pastorem protestanckim w małym miasteczku Meklenburgii. Ubóstwo jego nie było zresztą całkiem niezawinione: stary pastor zbyt często zaglądał do kieliszka.W dodatku był wdowcem, mającym na utrzymaniu sześcioro dzieci. Warunki domowe, w których mały Henryk spędził swoje pierwsze lata życia, nie sprzyjały więc jego rozwojowi.
Ale stary Schliemann miał jedną niepowszednią zaletę, wyróżniającą go spośród szarego otoczenia: był zapamiętałym wielbicielem Homera i tę miłość wpoił Henrykowi od wczesnej młodości. Wśród gwaru dzieciarni i śpiewek zawsze podchmielonego pastora postacie Agamemnona, Achillesa, Odyseusza i Menelaosa powtarzały się jak imiona najbliższych osób z rodziny.
W roku 1829 siedmioletni Henryk otrzymał na Gwiazdkę Historię powszechną Jerrera, wspaniałą księgę, ozdobioną całostronicowymi reprodukcjami stalorytowymi. Główka chłopca z bujną czupryną pochyliła się w wielkim skupieniu nad obrazkiem, przedstawiającym płonącą Troję, z której uchodził Eneasz ze zniedołężniałym ojcem - Anchizesem na plecach. I oto posłuchajmy, jak wspomina tę chwilę sam Henryk w swojej książce Ilion:
– Ojcze – pyta chłopiec – czyż nie mówiłeś mi, że Troja została zrównana z ziemią?
– Tak jest…
– I że nic z niej nie pozostało?
– Zupełnie nic…
– Ale Jerrer musiał widzieć Troję, bo jakżeby inaczej mógł ją narysować?
– Henryku, przecież to obrazek narysowany z wyobraźni.
Chłopiec zadumał się przez chwilę, a potem znowu zapytał:
– Ojcze, czy Troja miała takie ogromne mury, jak to widać na obrazku?
– Prawdopodobnie tak.
–Wtakim razie – zawołał chłopiec triumfująco – nie mogły one zniknąć bez śladu. Resztki tych murów muszą znajdować się gdzieś ukryte pod ziemią. O jakżebym chciał je odkopać! Ojcze, pewnegodnia pojadę tam i odkopię je!
Stary Schliemann, znużony pytaniami dziecka, odburknął:
– Wcale by to mnie nie zdziwiło… A teraz siedź cicho, chciałbym trochę pospać.
Z biedą za pan brat
Mały Henryk rwał się bardzo do nauki, ale pijaństwo ojca spowodowało, że nędza zaczęła zaglądać do ich domu. Toteż w czternastym roku życia musiał porzucić szkołę i pójść jako praktykant do sklepu kolonialnego w miasteczku Fürstenberg. Pracował tam przez z górą pięć lat, sprzedając śledzie, wódkę, mleko i sól, zamiatając sklep i dźwigając ciężary ponad siły.
Harowałem – pisze w swoich wspomnieniach – od piątej rano do jedenastej wieczorem i nie miałem jednej wolnej chwilki, by czegoś się nauczyć.
Pewnego dnia, kiedy był sam w sklepie, wszedł chwiejnym krokiem, będąc pod dobrą datą, znany w miasteczku oryginał, młynarz Niederhoff. Był on kiedyś pastorem, ale z powodu pijaństwa został przez władze kościelne pozbawiony godności duchownej. Zataczając się, podchmielony klient stanął niczym aktor w bohaterskiej roli i zaczął po grecku skandować Homera. Wprawdzie Henryk nic nie rozumiał, ale śpiewna, rytmiczna kadencja heksametrów podziałała na niego jak upajająca, egzotyczna muzyka. Słuchał z pałającymi oczami, nie mogąc dość nasycić się czarodziejskim rytmem nieznanego mu języka. Ilekroć deklamator chciał zaniechać dalszej recytacji, Henryk drżącą ręką wygrzebywał z kieszeni ostatnie grosze i dla zachęty kupował mu wódkę. Magię tej chwili przerwał dopiero właściciel sklepu, który zjawił się znienacka i wyprosił pijaka za drzwi.
Odtąd – pisze Schliemann – nie przestałem się modlić do Boga,abym za jego łaską doznał szczęścia nauczenia się języka greckiego.
Chłopiec marzył teraz tylko o Homerze. Ze swoimi rówieśnikami rozmawiał jedynie o Troi i o zamiarze udania się kiedyś na poszukiwanie jej ruin. Doszło do tego, że cała młodzież miasteczka uważała go za dziwaka i pokpiwała z niego setnie.
Jedynie tylko córka sąsiada-chłopa, Minna Meincke, potraktowała poważnie jego zamierzenia i z uwagą słuchała marzycielskich zwierzeń. Młodzi zaprzysięgli sobie niebawem dozgonną miłość i przyrzekli pobrać się, gdy dorosną. Wolny czas spędzali przeważnie na wycieczkach do średniowiecznego zamku Ankershagen, gdzie, jak głosiło podanie ludowe, rycerz-rozbójnik Henning von Holstein zakopał wielkie skarby, zrabowane na rozstajnych drogach wędrownym kupcom. Henryk postanowił skarby te wykopać i za uzyskane pieniądze udać się na poszukiwanie ruin trojańskich.
Nauka i praca
Tymczasem stosunki rodzinne pogorszyły się do tego stopnia, że nie mógł już dłużej pozostawać w domu. Udał się więc do Hamburga i przyjął pracę u pewnego kupca kolonialnego. Ale obowiązki praktykanta sklepowego okazały się tym razem ponad jego siły. Gdy przy podnoszeniu beczki ze śledziami rzuciła mu się krew gardłem, musiał poszukać sobie innego zajęcia. Przypadek chciał, że odpływał właśnie do Wenezueli żaglowy bryg towarowy „Dorothea”. Nie namyślając się długo, poszedł do kapitana i postarał się o posadę chłopca pokładowego. Na pełnym morzu zaskoczyła ich jednak gwałtowna burza i bryg zaczął tonąć. Henryk wraz z ośmioma towarzyszami znalazł się w szalupie ratunkowej. Wzburzone fale miotały nimi przez dziewięć godzin, aż wreszcie wyrzuciły ich na brzeg Holandii. Wycieńczonych rozbitków umieszczono w szpitalu w Amsterdamie.
Przyszedłszy po kilku dniach jako tako do siebie, Henryk zaczął się oglądać za pracą. Po długich poszukiwaniach, bez żadnych środków materialnych i bez dachu nad głową, uzyskał wreszcie zajęcie chłopca do posyłek u pewnego armatora holenderskiego. Tym razem postanowił jednak czas swój podzielić rozsądniej i w wolnych chwilach uczyć się języków obcych. Odtąd połowę mizernych zarobków wydawał na podręczniki. Zamieszkał na poddaszu, gdzie marzł zimą, a latem omdlewał z gorąca.
Osobliwa to była nauka. Polegała ona na tym, że na głos czytał wyjątki z książek lub rozmówki z samouczka tak długo, aż nauczył się ich na pamięć. Miał z tego powodu dużo nieprzyjemności, bo sąsiedzi skarżyli się na niego przed właścicielem kamienicy, który dwukrotnie wypowiadał mu mieszkanie.
Języki, głupcze!
Niebawem okazało się, że Henryk posiadał wybitne zdolności językowe. Na nauczenie się jednego języka potrzebował nie więcej niż sześć tygodni. W ciągu roku mówił płynnie i pisał poprawnie po angielsku, francusku, holendersku, hiszpańsku, portugalsku i po włosku. Gdy pewnego dnia zjawił się w firmie armatorskiej Schroedera, prosząc o posadę księgowego, szef firmy ze zdumieniem stwierdził, że ów blady, nieśmiały i niepozorny aplikant włada płynnie siedmioma językami, natychmiast więc go zaangażował. Na nowej posadzie Schliemann ujawnił inne jeszcze talenty: okazał się bardzo bystrym i obrotnym kupcem, umiejącym przeprowadzać korzystnie trudne bardzo transakcje handlowe.
Mając 24 lata, nauczył się języka rosyjskiego tak dobrze, że mógł swobodnie rozmawiać z kupcami rosyjskimi, którzy przyjeżdżali do Amsterdamu po zakup poszukiwanego wówczas na rynku niebieskiego barwnika indygo. Doskonałe opanowanie przez Henryka języka rosyjskiego skłoniło Schroedera do wysłania go jako swego przedstawiciela, do Petersburga.
Po upływie roku Schliemann usamodzielnił się i założył własną firmę handlową. Powiodło mu się w tym nadspodziewanie. Sprowadzając na rynek rosyjski indygo, dorobił się w ciągu krótkiego czasu znacznego majątku.
Powrót do marzeń
W większości wypadków ludzie szybko zapominają o swoich młodzieńczych marzeniach, a jeśli je wspomną, to z uśmiechem lekceważenia, uważając je za naiwne rojenia dzieciństwa. Ale Henryk Schliemann był z innej gliny ulepiony. Z chwilą, gdy dorobił się majątku, napisał do swojej przyjaciółki z lat dziecinnych, Minny, proponując jej małżeństwo. Odpowiedź wstrząsnęła nim do głębi; praktyczna Niemka wyszła za mąż, nie czekając na niepewny powrót trochę narwanego przyjaciela.
Rozczarowany tym, ale bynajmniej nie zniechęcony do życia, Schliemann podróżuje odtąd dużo po Europie. Przebywa w tym okresie w Berlinie, Paryżu i Londynie, gromadząc coraz to większe kapitały. W trzydziestym trzecim roku życia znał już piętnaście języków. Poza wymienionymi siedmioma, przyswoił sobie jeszcze języki: polski, szwedzki, norweski, czeski, duński, łacinę oraz grekę klasyczną i nowoczesną. Jasno zdawał sobie sprawę z braków swego wykształcenia i każdą wolną chwilę poświęcał na studia, szczególnie z zakresu historii.
Brak mi szkoły i podstawowego wykształcenia, nigdy nie stanęsię uczonym – wpisał do pamiętnika w chwili zniechęcenia. Wizja z lat młodości nie opuszczała go, mimo że po uszy tkwił w zawodzie kupca, robiącego milionowe obroty handlowe. Wszystko to uważał tylko za środek do celu; ważne o tyle tylko, o ile zbliżało go to do tego, co sobie kiedyś nakreślił.
Literackie poszukiwania
W wolnych chwilach tłumaczył Sofoklesa na współczesny język grecki i uczył się na pamięć całego Homera, wnikając w najdrobniejsze, przeoczone lub niedocenione przez krytyków szczegóły. Mimo że najwięksi ówcześni historycy uważali Iliadę i Odyseję za wytwór fantazji poetyckiej i utrzymywali, iż Troja w rzeczywistości nie istniała, nigdy nie dał się zachwiać w swoich przekonaniach.
Schliemann wiedział, że wielcy historycy greccy, z Herodotemi Tukidydesem na czele, nie wątpili w historyczność wojny trojańskiej, choć w poemacie Homera często jest mowa o bogach pomagających ludziom i w ogóle dzieją się rzeczy nadnaturalne. Wątkowi fantastycznemu przeciwstawił sceny realistyczne Iliady i Odysei. Przecież opisy życia codziennego, pałaców, ubogich chat, jak na przykład chaty świniopasa w Odysei, rolnictwa i żeglarstwa, oręża, zajęć domowych kobiet, odzieży i biżuterii są u Homera tak dokładnie przedstawione, że po prostu byłoby niemożliwe, aby to wszystko mogło powstać jedynie w wyobraźni poety. Również i geografia Homera opiera się na ścisłych danych dotyczących lądów i wysp Morza Śródziemnego. I choć tu i ówdzie daje się poeta ponieść fantazji, wkraczając w krainę baśni – czy to przy opisie wyspy Cyrce, czy kraju cyklopów lub Hadesu – to jednak nie przekreśla to faktu jego topograficznej orientacji.
American dream
Ale czas urzeczywistnienia marzeń jeszcze nie nadszedł: Schliemanna pochłonęła na razie inna sprawa. Oto w roku 1848 odkryto w Kalifornii złoto. Ruszyła tam niebawem niczym do ziemi obiecanej największa od czasów wojen krzyżowych wędrówka ludów. Niepowstrzymana ciżba ludzka posuwała się przez Stany Zjednoczone, przedzierała się przez prerie, pustynie i lasy, brodziła przez rzeki i moczary, wspinała się na przełęcze Gór Skalistych i Sierra Nevady. Gorączka złota ogarnęła nie tylko Amerykanów, lecz również Europejczyków.
Kalifornię zalała zgiełkliwa, skora do bójki i wypitki gromada nędzarzy, obieżyświatów i awanturników, szukających łatwego wzbogacenia się. W bezludnych okolicach powstały niebawem sklecone z desek osady z szynkami i domami gier hazardowych, gdzie łatwo było o burdy i zabójstwa.
Dla takiego człowieka jak Schliemann była to nie lada pokusa. Udał się więc do Kalifornii, gdzie założył w drewnianym szałasie kantor i skupował z dużym zyskiem złoty piasek od poszukiwaczy złota, którzy potrzebowali natychmiast pieniędzy na hulanki i gry hazardowe. Nawet, gdy zapadł na tyfus, nie zaniechał prowadzenia interesu. Kazał się umieścić w tylnym pokoiku kantoru i z łóżka kierował osobiście transakcjami.
Podróż do kraju marzeń
Pomnożywszy w ten sposób majątek, opuścił Kalifornię, udając się w podróż najpierw do Kairu, później do Jerozolimy i Transjordanii. Nauczył się przy tym języka arabskiego. Opanował go tak doskonale, że sami Arabowie nie mogli rozpoznać w nim cudzoziemca. Dokonał nawet jak na ówczesne czasy czynu niesłychanie zuchwałego: włożył na siebie strój arabski, kazał się dla bezpieczeństwa obrzezać i przedostał się do Mekki, zamkniętej dla niewiernych pod karą śmierci.
Na końcu udał się Schliemann do Grecji, wymarzonego kraju swej młodości. Gdy przybił do brzegów Itaki, ojczyzny Odyseusza Żeglarza, ogarnęło go głębokie wzruszenie. Oto po długich latach wędrówki po świecie, po różnych przygodach wydawało mu się, że tak jak Odyseusz stanął wreszcie w ojczyźnie. Uklęknął i ze łzami w oczach ucałował ziemię. Wyspiarze ze zdumieniem przypatrywali się nieznanemu przybyszowi, zachowującemu się w tak dziwaczny sposób.
Na Itace rozpoczął swoje pierwsze poszukiwania archeologiczne. Zrobił próbny wykop na miejscu, gdzie według tradycji miał wznosić się pałac Odyseusza. Znalazł tam kości ludzkie, nóż ofiarny, posążki bożków z terakoty i inne drobiazgi. Z Itaki udał się na Peloponez, następnie przeprawił się przez Dardanele i przewędrował równinę, na której miała się znajdować Troja.
Archeolog szuka żony
Postanowił odtąd poświęcić się całkowicie poszukiwaniom archeologicznym. Powrócił więc do Ameryki, gdzie zlikwidował swoje interesy. Wszystko, co wymarzył w młodości, brał zawsze dosłownie, musiał zatem znaleźć sobie towarzyszkę życia, z którą mógłby dokonywać odkryć. Ponieważ Minna go zawiodła, chciał poszukać sobie żony innej, oddanej i miłującej, prawdziwej współtowarzyszki przyszłych trudów.
Jak zwykle, wybrał i w tym wypadku drogę osobliwą, jeżeli nie wręcz ekscentryczną. Napisał mianowicie list do swego przyjaciela, arcybiskupa greckiego Vimposa, prosząc go o przedstawienie mu kandydatki. Chciał, aby przyszła jego żona była Greczynką. Choć nie był już młody, miał bowiem czterdzieści sześć lat, wymagania jego były nader wygórowane; miała to być dziewczyna biedna, lecz wykształcona, entuzjastka Homera i bojowniczka o niepodległość Grecji, brunetka z rysami twarzy typowo greckimi, o ile możności piękna, ale przede wszystkim dobrego serca.
Arcybiskup przysłał mu fotografię swojej siostrzenicy, szesnastoletniej Zofii Engastromenos. Schliemann przyglądał się jej jak zahipnotyzowany. Była to piękność o klasycznej urodzie, o subtelnych, regularnych rysach twarzyczki, jakby wyciętych w kamei. Przy czym lekki uśmiech, błąkający się koło ust, przydawał jej nieuchwytnego uroku, jaki cechuje kobiety Wschodu.
Schliemann bez zwłoki udał się do Aten i tam spotkał się po raz pierwszy z dziewczyną. Z miejsca zakochał się w niej na zabój. Usidliły go nie tylko jej uroda, ale ponad wszystko prostolinijność i słodycz charakteru, skromność i spojrzenie pełne mądrego wyrozumienia.
Ale Schliemann postanowił nie poddawać się jej urokowi bezkrytycznie i jak planował, przeprowadził surowy egzamin. Zadawał jej niezliczoną liczbę różnych pytań, na które dziewczyna odpowiadała w sposób zadowalający. Pytał np., w którym roku odwiedził imperator Hadrian Ateny lub też, jakie ustępy Homera umie ona napamięć. Wszystko zapowiadało się jak najlepiej. Pod koniec zagadnął ją:
– Dlaczego zgodziłaś się wyjść za mnie za mąż?
– Ponieważ rodzice powiedzieli mi, że jest pan bogatym człowiekiem.
Na taką odpowiedź Schliemann poderwał się i wyleciał z pokoju jak z procy.
Prawdomówność dziewczyny zabolała bardzo starzejącego się zalotnika. Było już jednak za późno; zrozumiał, że stał się niewolnikiem swoich uczuć. Powrócił więc jak niepyszny i poprosił ją o rękę. Ślub odbył się natychmiast, bo nigdy nie lubił odkładać raz powziętej decyzji.
Blaski i cienie małżeństwa
Wkrótce jednak Schliemann przekonał się, że żona jest wiernie mu oddaną i kochającą kobietą. Zofia jest doskonałą żoną – pisze w pamiętniku – kocha mnie namiętnie jak Greczynka, a ja ją równie gorąco kocham. Rozmawiamy tylko po grecku, w tym najpiękniejszym języku na świecie.
A przecież współżycie ze Schliemannem bynajmniej nie było łatwe. Dowiadujemy się o tym z pamiętników córki, Andromedy.
Biedna kobieta! – pisze ona o swojej matce – opowiadała mi, jak podczas podróży poślubnej musiała zwiedzać z nim wszystkie muzea Włoch i Francji. Kazał jej się również uczyć języków obcych, a jego metody były drakońskie. Nie rozmawiał z nią żadnym innym językiem, jak tylko po francusku, dopóki nie opanowała go całkowicie. Ale zaledwie zaczęła jako tako porozumiewać się w tym języku, przeszedł natychmiast na angielski.
W pierwszych latach małżeństwa życie z tym porywczym, niezmordowanym i kipiącym energią człowiekiem, posiadającym w sobie coś z geniusza, było dla młodej kobiety nie lada próbą. Było również i dla mnie ciężką próbą. W okresie mojego dzieciństwa budził mnie zimą o piątej rano i zabierał na pięciomilową przejażdżkę konną do Faleronu, gdzie kąpaliśmy się w zimnych falach morskich.
O nasze zdrowie dbał wprost fanatycznie. Gdy w obecności wielu zaproszonych gości miały się odbyć chrzciny mego braciszka Agamemnona, ojciec ni stąd, ni zowąd wyjął z kieszeni termometr i zmierzył temperaturę wody święconej. Powstała wielka konsternacja. Ksiądz zaś, widząc tego rodzaju bezceremonialne postępowanie,wpadł w nieopisane oburzenie. Dopiero na prośbę mojej matki dał się udobruchać i na nowo poświęcił wodę.
Zresztą apodyktyczność jego charakteru nie przeszkadzała, żebył to człowiek życzliwy i aż do przesady hojny. Był również na swój sposób skromny i nie znosił snobów… Dla kwiatów i zwierząt żywił miłość nieledwie nabożną.
W roku 1870 Henryk Schliemann udał się wraz z żoną do Azji Mniejszej i nad brzegiem Hellespontu zabrał się do pierwszych zakrojonych na poważną skalę poszukiwań archeologicznych. Będzie to jednak dopiero początek trwającej wiele lat odysei samego odkrywcy, która jednak zaowocuje odkryciem niezwykłej rangi.
Przeczytaj również część drugą tekstu - "Jak odnaleziono skarb Priama?"
Tekst opublikowano pierwotnie w książce Zenona Kosidowskiego Gdy słońce było bogiem, której wznowienie ukazało się nakładem wydawnictwa Iskry. Śródtytuły i lead pochodzą od redakcji.
Gdy słońce było bogiem to opowieści o dziewiętnastowiecznej fascynacji odkryciami archeologicznymi w krajach egzotycznych. Informacje dotyczące historii i kultury starożytnych Sumerów, Egipcjan, Azteków czy mieszkańców Pompei przeplatają się z fabularnym opisem przygód pierwszych odkrywców, wśród których byli nie tylko naukowcy, ale też awanturnicy żądni skarbów i sławy.
Pierwsze wydanie Gdy słońce było bogiem ukazało się w 1956 roku. Książka szybko zyskała rzesze miłośników, była wielokrotnie wznawiana i osiągnęła łączy nakład blisko pół miliona egzemplarzy. Wychowało się na niej kilka pokoleń czytelników, wśród nich wielu przyszłych archeologów, historyków i pasjonatów starożytnych kultur.