Aby opublikować dobrą powieść sensacyjno-kryminalną nie wystarczy tylko „wpaść” na ciekawy pomysł fabularny. Ważne jest także, by zachować umiar w poruszanych w powieści wątkach, zwłaszcza jeśli sięgają one w głąb zupełnie niezwiązanych ze sobą dziedzin nauki. Receptę na dobrą i wciągającą książkę sensacyjną zna Dan Brown, z którym warto porównać prace wyrosłych na gruncie jego sukcesów innych pisarzy. Niestety, jak się często okazuje, na tle Browna wielu pisarzy wypada dość blado, a ich dzieła jawią się jako dość tandetne podróbki „Kodu da Vinci” czy „Aniołów i demonów”. „Wirus Judasza” Jamesa Rollinsa jest – mimo zapewnień na okładce – dość banalnym, zupełnie niewiarygodnym „miszmaszem” wszystkich cieszących się ogromną popularnością tematów: nierozwiązanych zagadek z przeszłości, podróży po egzotycznych krajach, bioterroryzmu, chrześcijaństwa, buddyzmu i… kanibalizmu!
Powieść otwiera wzmianka o tragicznych wydarzeniach w trakcie podróży w rodzinne strony trzynastowiecznego odkrywcy Marco Polo. Historia z makabryczną w skutkach epidemią na pokładzie jego statków staje się punktem wyjścia do otwarcia wydarzeń mających miejsce w czasach współczesnych czytelnikom. Początkowo wielowątkowa historia – zaczynająca się od wydarzeń na morzach u wybrzeży Wysp Bożego Narodzenia, poprzez zdarzenia w Wieży Wiatrów w Watykanie, a kończąc na niespodziewanym spotkaniu w Waszyngtonie – w końcu splata się w opowieść dość spójną, mającą wspólny punkt zaczepienia. A jest nim dziesiątkująca mieszkańców Indonezji tajemnicza choroba zmieniająca zakażonych w kanibalistyczne, krwiożercze bestie. Terrorystyczna organizacja pragnąca opatentować niebezpieczną, odpowiedzialną za epidemię bakterię, rozpoczyna działalność na dwóch frontach. Z jednej strony naukowcy pracujący na rzecz terrorystów zajmują się bezpośrednim badaniem chorych, z drugiej natomiast strony część grupy poszukuje odpowiedzi na pytania na ścieżkach historii. Aby zapobiec katastrofie, Sigma, oddział Agencji Zaawansowanych Projektów Badawczych Departamentu Obrony, w skład którego wchodzą komandor Gray Pierce, lekarka Lisa Cummings i doktor Monk Kokkalis muszą pokonać grożących światu terrorystów. Być może pomocną w rozwiązaniu przez nich zagadki okaże się podróż Marco Polo i nieodstępujący naukowców na krok cień wirusa Judasza.
Fabuła powieści jawi się czytelnikowi wszystkimi kolorami tęczy – autor zdaje się eksplorować wszystkie wywołujące tanią sensację tematy. Wydarzenia, jakie mają miejsce w powieści, zmieniają się jak w kalejdoskopie. I to właśnie wartka akcja jest jedyną rzeczą, która ratuje katastrofalnie nadwątlone siły książki.
A jest się w powieści do czego „przyczepić”. Mając na uwadze, jak wielką sensację wzbudził „Kod Leonarda da Vinci”, gdy rzesze czytelników było przekonanych, że opisywane przez Browna wydarzenia są prawdziwe, w przypadku „Wirusa Judasza” wydawcy mogą spać spokojnie. No, może nie do końca spokojnie – powieść pewnie nieraz stanie się sennym koszmarem i powodem do wstydu dla wszystkich, którzy po nią sięgnęli – jednak z pewnością nikt w wiarygodność fabuły nie uwierzy. Poruszane przez Rollinsa wątki, gdyby patrzeć wybiórczo na każdy z nich, zawierają w sobie – choć zakopane dość płytko – ziarno prawdy. Problem autora polega jednak na tym, że analizując tematy „po łebkach” omija tak zwane literackie „mięso”, które z pewnością uwiarygodniłoby jego powieść. Czytelnik może odnieść niestety wrażenie, że Rollins wybrał się na „tour de science”, jednak zataczane przez autora kręgi są zdecydowanie zbyt ubogie w treść. Rollins sięgnął bowiem nie tylko do wydarzeń z zamierzchłej przeszłości. Skupił się także na dość powierzchownie zanalizowanych zagadnieniach replikacji DNA, pochodzenia i ewolucji bakterii, sposobów, w jaki atakują wirusy czy przedstawiając skutki zainfekowania człowieka przez cyjanobakterię.
Nie tylko fabuła „Wirusa Judasza” powoduje pojawienie się na twarzach czytelników ironicznego uśmiechu. Bohaterowie mający za zadanie uratować świat przed bioterrorystami, mimo swoich stopni naukowych, nie grzeszą inteligencją. Podczas lotu hydroplanem, doktor Cummings, krzyczy do pilota, aby złożył skrzydła, na co ten musi jej krok po kroku tłumaczyć, że jest to niestety niemożliwe. Także niektóre rozwiązania fabularne zastosowane przez autora przyprawiają czytelnika o głośny rechot. Przykładem może tu być chociażby wykorzystanie łódki jako katapulty, która dziwnym trafem podczas ciemnej, smaganej sztormem nocy, podczas pierwszej próby bezpiecznie dostarczyła siedzącą w niej osobę do wnętrza innego środka transportu.
Niestety, również tłumaczenie powieści pozostawia wiele do życzenia. Nie mam tu jednak na myśli błędów kryjących się pod hasłem zbiorczym „literówki”. Niektóre stwierdzenia wydają się przetłumaczone zupełnie bez sensu. Zamiast powiedzieć „z zimną krwią”, bohaterowie zapewniają, że podejdą do sprawy „z zimną głową”, a w miejsce „kroplówki” (słowa tego raczej w powieści nie uda się znaleźć) pojawia się „wlew dożylny”. „Wirus Judasza” wymaga zatem od czytelnika nie lada skupienia – nie wiadomo przecież, w którym miejscu trafi się na jakąś słowną „perełkę”.
Książki Jamesa Rollinsa niestety polecić nie mogę. Jest ona jednak doskonałym przykładem tego, co stać się może z dziełem, którego autor nie zna stwierdzenia „co za dużo, to niezdrowo”. „Wirus Judasza” i książki jemu podobne stanowią dokładne przeciwieństwo dopracowanych w najdrobniejszym szczególe (choć wcale nie doskonałych) powieści Dana Browna. Po lekturze książki Jamesa Rollinsa czytelnik będzie chciał już tylko jednego – aby raz na zawsze zwalczyć wirusa nieudanych powieści sensacyjnych.
Rok 1957. Amerykańscy archeolodzy, którzy badają świątynię Majów, zostają zaatakowani przez... radzieckich komandosów. Rosjanie mordują...
Jaskinia w Górach Skalistych. Setki zmumifikowanych zwłok. Prawo do nich rości sobie indiańska społeczność. Ale w jaskini jest coś jeszcze – tabliczki...