Wkładając do odtwarzacza CD płytkę z książką w formacie MP3, a następnie go włączając poczułem się na chwilę tak, jak kiedyś, dawno, dawno temu, w trakcie audycji radiowej, gdy byłem młody, piękny i niezbyt bogaty. Ta atmosfera, ten klimat nagrania, ten głos sączący się z głośników i próbujący konkurować z szumem otaczającego mnie miasta.
W klimat powieści Raymonda Chandlera wprowadza nas niskim, ciepłym głosem Marek Markiewicz. To ważne, żeby głos lektora nie drażnił, wszak wielu słuchaczy będzie z nim być może obcować w czasie wielogodzinnej jazdy samochodem, a wtedy nadmierny przypływ adrenaliny lub zbytnio napięte nerwy mogą negatywnie wpłynąć na ich zachowanie. Pewnym minusem, przynajmniej dla mnie, jest nadmiar w tym co usłyszałem niskich tonów. Nie wiem czy to wina samego nagrania, czy nadmiernej kompresji MP3. Pozostaje jednak wrażenie, że zostało wycięte całe pasmo tonów średnich i wysokich.
Wróćmy jednak do samej powieści. Już jej początek stwarza odpowiednią dla tego rodzaju książek atmosferę. Mamy więc świetny opis drzwi i pokoju w którym urzęduje Philip Marlowe, detektyw. Mieszankę ostrego jak chili humoru, zgryźliwości człowieka, który widział zbyt wiele i smutku faceta, który musi tkwić tam, gdzie tkwi. To Marlowe jest narratorem i przewodnikiem po świecie zbrodni i występku. Nawet jednak i w tych okolicach pojawiają się elementy jaśniejsze i cieplejsze o parę tonów. Chociażby jasny, letni kalifornijski poranek pełen z jednej strony nadziei, a z drugiej bzyczenia wielkiej końskiej muchy. Detektyw, jak wytrawny łowca na miejskim safari, poluje na wkurzającego go skrzydlatego zwierza. I to nadzwyczaj skutecznie. Ciszę tego zbyt słonecznego, jak na czarnym kryminał przystało, poranka przerywa również, oprócz muchy, dzwonek telefonu. Klient, a właściwie to klientka, która zalewa Marlowe'a fontanną słów. Ma bowiem delikatną i niecierpliwą osobistą sprawę. Nie ma za to funduszy i czasu. Usługi detektywa, skromne 40 dolarów za dzień plus wydatki, wydają się jej nadmiernie wygórowane, zwłaszcza wobec jej malutkiego problemu. Mimo to, mimo jawnej wrogości smutnego, zmęczonego człowieka zwanego prywatnym detektywem kobieta nie zamierza się poddawać. Nachodzi Philipa w jego ulubionym biurze, jak owa natrętna mucha, z tym, że on nie traktuje jej packą. Lady Makbet - tak się kojarzy jej postać głównemu bohaterowi. Jak zwykle u Chandlera, Marlowe już na początku żałuje decyzji, którą podejmie później. W myśl zasady: nic dobrego z podejmowania decyzji wyniknąć nie może. Klientka opowiada o bracie, którego szuka, a po którym nie pozostał żaden trwały ślad. Rolą Philipa jest zaś odnaleźć go, najlepiej szybko, za jedyne dwadzieścia zielonkawych dolarów.
Z braku rozsądku lub ze źle działającego systemu wczesnego ostrzegania wynika pozytywna decyzja Marlowe'a, czyli spróbujemy się temu przyjrzeć
. Tak detektyw rusza w świat, który nawet na pierwszy rzut oka nie jest ani miły, ani przyjazny, ani nawet wielki.
Chandler jest za to wielki. Świetne, żywe opisy i dialogi zbijające z fotela. Szczegóły, które podawane są nam jak drinki na tacy. Uważne spojrzenie detektywa bowiem rejestruje świat jak jakaś przenośna kamera. W końcu to od jego własnej spostrzegawczości zależy często jego własne życie. Oczy Marlowe'a taksują otoczenie i ten przetworzony przez niego obraz przekazują nam, wzbogacony o bezcenne i drżące od ironii wskazówki. To cecha stylu autora, dbałość o drobiazgi, choćby o pinezki nie do pary, którymi przybito jakiś napis. A nuż okażą się ważne. Dzięki temu mamy łatwiejszą możliwość znaleźć się w tym opisywanym świecie, wystarczy tylko przymknąć oczy i już, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, inne miejsce i inny czas, inna czasoprzestrzeń.
Czy książka Chandlera jest, jak chcą niektórzy krytycy, opisem smutnej rzeczywistości wielkiego miasta? W jakimś stopniu może i tak. To jednak przede wszystkim beletrystyka, wizja autora, zawierającego także jego myśli i obserwacje. Tę samą rzecz, w zależności od nastroju, można jednak widzieć zupełnie inaczej. Nie mówiąc już o tym jak pieniądze zmieniają widzenie świata, chociażby wyostrzając spojrzenie. Na wizje Chandlera wpływa zatem i jego stan ducha, i wyobraźnia, i chęci. Nie ma więc co poszukiwać tu wielkich analiz ciemnych zaułków wielkiego miasta, bo autor nie zajmował się ich pogłębionym socjologicznym opracowaniem. Marlowe porusza się na obrzeżach zwykłego, przeciętnego życia i świata. Po zakazanych, niektórym zupełnie nieznanych dzielnicach. Wśród ludzi przeciętnych, ale w ramach pewnego dość wąskiego marginesu społecznego. Inne rzeczy są dla nich wielkie, ważne, cenne, moralne. Pisarz traktuje ten świat z przymrużeniem oka. Widzi może i jego upadek, autodestrukcyjne skłonności, ale opisuje to barwnie, zbyt barwnie jak na prostą rzeczywistość. Postaci są pokazywane zbyt ciekawie, niebanalnie, co też przeczy naszemu doświadczeniu. Idąc ulicą nie napotykamy przecież samych oryginałów tylko mnóstwo przeciętnych ludzi, niczym nie zwracających na siebie uwagi. Nie wiem jaki jest sens doszukiwania się więc w tych powieściach drugiego dna, ukrytych drzwi, zakamarków i śmieci zamiecionych pod dywan.
Ceńmy autora za to, co zrobił i styl w jakim tego dokonał, a nie rozkładajmy go na kawałki jak jakiś stary, zdezelowany samochód. A jest go za co cenić. Kropka.
Kiedy żona Derace`a Kingsleya ucieka od niego, ten wynajmuje Philipa Marlowe`a. I pokazuje mu pożegnalny telegram Crystal nadany z El Paso. Jednak szybko...
"...Padało przez cały następny dzień. Późnym popołudniem siedziałem w sportowym chryslerze zaparkowanym przy Boulevard, ukosem do wąskiego frontonu...