W zamierzchłych czasach, kiedy dźwięki zaklęte w dużych, czarnych, winylowych krążkach ożywały dzięki delikatnemu połechtaniu igłą gramofonu, kiedy nikt jeszcze nie przypuszczał, że piosenki będą się kończyć rozwinięciem .mp3, rozpoczęła się przygoda pewnego człowieka z muzyką. Radia, płyty i melodie towarzyszyły mu na całej jego życiowej ścieżce, stanowiąc jego pracę, odskocznię, rozrywkę i - co pierwsze i najważniejsze – pasję. Wojciech Mann, bo o nim mowa, będący wciąż jednym z najbardziej znanych dziennikarzy muzycznych w Polsce, postanowił ku uciesze publiki przedstawić tę swoją podróż ramię w ramię z muzyką w swojej pierwszej (miejmy nadzieję, że nie ostatniej) książce „RockMann, czyli jak nie zostałem saksofonistą”.
Nie jest to autobiografia w sensie ścisłym tego słowa, gdyż wątki osobiste (szkoły, domy, rodzina itp.), najczęściej przepełniające tego typu literaturę, są tutaj zepchnięte wyraźnie na drugi plan. Na pierwszym, jak na wspomnienia pasjonata przystało, są wysunięte przypadki i wypadki związane z muzyką w każdej formie i treści. Od pierwszych przygód z radiem w dzieciństwie, poprzez kolejne etapy kariery, najbardziej pamiętne spotkania, zapadające w pamięć koncerty, liczne przygody z gwiazdami estrady, radiowe i telewizyjne wpadki i przypadki, aż do wieńczącego dzieło opisu amerykańskich perypetii, książka ta to literacki rollercoaster z muzyką jako torem, wagonikiem i współpasażerem.
Nie będzie raczej żadną niespodzianką, że Mann potrafi równie dobrze pisać, co prowadzić radiowe i telewizyjne programy. Pisze z werwą, jednocześnie zaś - wnikliwie i dowcipnie, zachowując wiele dystansu do siebie i swoich przygód – charakterystyczny żart i "pazur", znane z jego występów w mediach, są tutaj, oczywiście, obecne w formie, do jakiej przyzwyczaiły nas jego audycje. Bystre komentarze, ciekawe spostrzeżenia, zabawy słowem, czasem przyprószone ironią… Dla fanów tego lekkiego stylu będzie to prawdziwa literacka uczta.
Nie do przecenienia są też opisywane przez Manna historie, bo jednak książka potrzebuje, oprócz świetnej formy, także i minimum treści. Oczywiście, ludzie obchodzący muzykę raczej z daleka, będą albo zdezorientowani, albo i zniesmaczeni opisami najrozmaitszych aspektów tej dziedziny biznesu, ale dla minimalnie choćby obeznanych z rockiem i jazzem czytelników będzie to intrygujące przedstawienie "drugiej strony lustra". Na kartach „RockManna” mamy bowiem okazję spotkać Animalsów, Wondera, Teddy’ego Wilsona czy Johnny'ego Casha, najczęściej w zupełnie innych sytuacjach, niż te, w których moglibyśmy sobie ich wyobrazić. Liczne anegdoty, interesujące szczegóły, ciekawostki dostępne tylko wtajemniczonym – Mann daje miłośnikom muzyki dokładnie to, czego potrzebują. Ciekawą rzeczą są też krótkie, pięciopunktowe listy z rodzaju tych „naj” – „Pięć najlepszych coverów” czy „Pięć najbardziej dołujących kawałków w historii” – jest to sztuka sama w sobie, która mogłaby obronić się nawet w oderwaniu od książki.
Jedynym mann-kamentem, jaki udało mi się po dłuższych przemyśleniach wymyślić, jest stosunkowo chaotyczna i wybiórcza treść. Innymi słowy: „RockMann” jest po prostu za krótki i kończy się, zanim jeszcze dobrze zdąży się zacząć, pozostawiając czytelnika, jeszcze ze łzami radości w oczach, w poczuciu głębokiego niedosytu.
Debiut literacki Wojciecha Manna to pasjonująca, przezabawna i ciekawa lektura, praktycznie dla każdego. Choć najlepiej bawić się przy niej będą osoby bliżej zaznajomione z muzyką, to jednak dowcipny, inteligentny styl tego dziennikarza powinien zapewnić świetną rozrywkę każdemu, kto szuka czegoś interesującego i niebanalnego. „RockMann”, nawet pomimo bardzo ostro pomarańczowego grzbietu, będzie ozdobą każdej książkowej kolekcji.
Można – jak to ma w zwyczaju Żelazny Karzeł Wasyl – wielokrotnie pożegnać się z życiem. Skręcając się ze śmiechu przy lekturze tej książki...
Fotografomannia. Obrazki autobiograficzne, zabiera nas w niezwykłą podróż, okraszoną o wiele przezabawnych i wzruszających opowieści. Cała przygoda...