Absurd, stężony do granic wytrzymałości – te słowa najlepiej oddają istotę książek Terry’ego Pratchetta. Jego prawdziwie brytyjskie poczucie humoru i cudowna ironia często bywają zabarwione nutką filozoficznej refleksji. I właśnie braku tej refleksji, sprowadzenie książki do wyłącznie do płaszczyzny dowcipów Kabaretu Monty Pythona (przy całym szacunku dla wspomnianej grupy) – to mój główny zarzut wobec najnowszej książki tego pisarza – wobec powieści „Ostatni kontynent”. Choć autor deklaruje, że „Ostatni kontynent” nie jest opowieścią o Australii, to podobieństwa kontynentu Iksiksiksiks do ziemskich Antypodów są wprost uderzające. Większą część lądu pokrywają pustynie, żyją tam kangury i prawie nie ma węży. Wszystkie zostały wyeliminowane przez pająki. Ludzie mówią przedziwną odmianą języka angielskiego, używają kwiecistych porównań, kompletnie dla obcokrajowców niezrozumiałych, zaś fraza „Nie ma zmartwienia” zdaje się rozwiązywać wszystkie problemy. Terry Pratchett bardzo sprawnie tworzy karykaturę Australii, w której to dekoracji rozgrywać się będzie niniejsza opowieść. Magowie Niewidzialnego Uniwersytetu po raz kolejny mają problem. Tym razem przybiera on postać przemienionego w małpę bibliotekarza, który z powodu przeziębienie nie potrafi zachować stałej postaci. Raz staje się książką, raz (zależnie od otoczenia) – leżakiem do opalania. W dodatku okazuje się, że bez niego pozostali magowie nie mogą skorzystać z biblioteki, bowiem przesycone magią książki nie zamierzają podporządkować się ich życzeniom i atakują każdego, kto ośmieli się przekroczyć próg przybytku wiedzy. Jedynym ratunkiem wydaje się uleczenie bibliotekarza za pomocą magii. Tej jednak nie można użyć, nie znając imienia bibliotekarza. Ono zaś ginie w mroku niepamięci. Magowie i na to znajdą jednak sposób – poproszą o radę Rincewinda – najgorszego maga na świecie, który skutecznie rozwiązuje wszystkie problemy, najczęściej – uciekając przed nimi w panice. Tak się składa, że Rincewind przebywa właśnie na „kontynencie w stadium budowy”, gdzie ma do wykonania dużo ważniejszą misję. Jak sprawa się zakończy? Kto wygra zawody w strzyżeniu owiec i jaką rolę odegra w nich znikający kangur? Czy Bóg może być ateistą i czym bogowie różnią się od stwórców? Wreszcie – skąd, na litość, wzięły się dziobaki? To tylko kilka pytań spośród tych, które postawią sobie wybuchający co chwilę salwami śmiechu Czytelnicy. Przy recenzji każdej z książek Pratchetta powtarza się jak litanię następujące sformułowania: arcysprawne żonglowanie konwencjami, ostra jak brzytwa ironia, skryte pod maską absurdu docieranie do sedna rzeczy... To wszystko prawda. Problem w tym, że każda konwencja musi się kiedyś wyczerpać, że trudno mówić o oryginalności w przypadku 30 powieści jednego autora, napisanych w ten sam sposób. Gdy Pratchett bawi się znanymi tekstami kultury, reinterpretując je i stawiając koncepcję pierwowzorów niejako „na głowie” – całość jest jeszcze interesująca. Problem w tym, że kiedy brak w jego książkach ironicznych refleksji filozoficznych, kiedy przestają być one żartobliwym komentarzem do współczesnego świata, pozostaje tylko „kupa śmiechu”. Ale – czy to wystarczy Czytelnikom, przyzwyczajonym do zupełnie innego Pratchetta?
Śmierć zaginął, zapewne już... gdzieś odszedł. A to prowadzi do chaosu, jaki pojawia się zawsze, kiedy ulega załamaniu ważny społecznie sektor usług. Pan...
W tej książce znajdziecie zalążki pomysłów, które pisarz rozwinął później w bestsellerowym cyklu ,,Świat Dysku" . Prace ziemne odsłoniły szkielet...