Anna Słabkowska ma dosyć. Wyłączyła telefon, nie odbiera poczty, jedyne, co ją teraz interesuje, to skuteczny sposób na znieczulenie. Pije więc i łyka tony leków na sen. Tak upływa życie wziętej pani ginekolog. Gdy już odbierze co piąty telefon, warczy do niego. Bliscy próbują jej jakoś pomóc, wyciągnąć z dołka, przerwać alkoholowy ciąg. Problem w tym, że Anna wcale tego nie chce. Jest jej wszystko jedno. Całe życie była sama, ale dobrze jej z tym było. Nie miała zobowiązań, nie założyła rodziny. Teraz też ma wszystko gdzieś. Sama podsumowuje swoje blisko pięćdziesięcioletnie życie tak: Fajne to może ono i było. Jeżeli o fajności życia decyduje to, ilu się miało kochanków, ile wypiło się alkoholu, ile prochów się wzięło i ile imprezowało (…). Alkohol, balety, wyuzdany seks, a nawet pewne ilości używek są w wieku dwudziestu lat akceptowalne. (…) W wieku czterdziestu lat alkohol, prochy u balety są już niesmaczne i trudno znaleźć do nich kompanów, a po pięćdziesiątce wręcz żenujące. Obecnie wolę to robić sama i tak, aby nikt nie widział.
Można by wysunąć przypuszczenie, że tak kończy się życie singla. A jednak. Anna dostaje szansę od życia. I to z dnia na dzień. Szansę, którą z początku odczytuje jako przekleństwo.
Tuż przed Wigilią, na którą usilnie zaprasza ją siostra z rodziną, a ona broni się rękami i nogami, otrzymuje przerażającą wiadomość: jej siostrzeniec z żoną giną w wypadku samochodowym, gdy jechali właśnie po nią. W samochodzie była jeszcze ich dwuletnia córeczka, która cudem wyszła z katastrofy cało. Zaczyna się odliczanie. Szpital. OIOM. Oczekiwanie na śmierć młodej matki (na miejscu zginął już jej mąż). Siostra Anny, Magda, dostaje zawału na widok córki. Także trafia na oddział. Ale jest jeszcze malutka Ola. Ktoś musi się zająć dzieckiem i najlepiej, by była to rodzina. Pada na Annę. Nie ma nikogo innego. Niechętnie i warunkowo kobieta bierze dziecko do siebie. Jest osobą, która dzieci nigdy nie miała, nie chciała mieć, nie lubiła ich. A tymczasem dostaje dwulatkę, która właśnie straciła rodziców i nie może liczyć na dziadków.
Wydawałoby się, że teraz zacznie się cukierkowa opowieść o urokach późnego macierzyństwa. Gdzie tam! Jest cała prawda o byciu z dzieckiem. Anna dostaje przyspieszony kurs opieki nad dwulatkiem. Chcę spokoju - żali się siostrze do słuchawki - powrotu do swojego smutnego, samotnego i przegranego życia! Za to mam codziennie histerie po kilka godzin, sikanie na dywany i do łóżka. Mam rzyganie po jedzeniu, przed jedzeniem, na spacerze i po spacerze. Mam wysypki, kupy, nieprzespane noce i setki trudnych pytań, na przykład, gdzie jest mama!
Mamy w książce od środka ukazaną tragedię rodzinną, bez lukru, bez wielkich deklaracji i słów, jakie zwykle wypada wypowiedzieć przy takich okazjach. Jest trudny do spełnienia obowiązek, jest bunt, wyrzucanie sobie grzechów z przeszłości, są rodzinne kłótnie i spory. Najgorsze, że czytelnik musi w tym uczestniczyć i nie potrafi postawić się po żadnej ze stron. Każdy jest tu winny, każdy powinien postąpić inaczej, lepiej. Przy okazji poznajemy ciekawy obraz działania naszego sądownictwa, gdzie dobro dziecka liczy się tyle, co wysokość łapówki.
To, co najbardziej przeraża w tej powieści, to jej prawdziwość. Autorka mistrzowsko pokazuje ludzkie emocje, szczególnie te wynikające ze słabości i niechęci do przyjmowania na swoje barki zbyt dużych ciężarów. Poznajemy rodzinne dramaty, o których nie mówi się głośno. Wydaje się, że każdy problem można załatwić instytucjonalnie. Nie chcesz dziecka - oddaj je. Tak po prostu, jak niechciane zwierzę domowe. Jednak, jak się okazuje, nie jest to takie proste. Książka skłania do myślenia i nie pozwala o sobie zapomnieć. To naprawdę udany debiut.
Białystok 1950 rok. Miranda, córka przedwojennego oficera Wojska Polskiego, wraca z zesłania po dziesięciu latach katorżniczej pracy na dalekiej...
Nie da się uratować nikogo siłą. Do przyjęcia pomocy też trzeba dojrzeć. Ewelina pragnie tylko jednego – dziecka. Jest skupiona na sobie i własnych...