Upadek Detroit trwał długo, ale był nieunikniony. Można winić za to rasizm oraz projekty odnowy miasta i budowy autostrady międzystanowej, w myśl których przeprowadzono drogę przez środek Paradise Valley, tym samym wyganiając tysiące czarnych z ich własnych domów i przenosząc ich do kamienic czynszowych. Można winić powojenne prawo przemysłowe, w myśl którego fabryki budowano na przedmieściach, w wioskach Południa i na pustyniach Zachodu. (...) Można winić nagły skok cen paliw w latach siedemdziesiątych, który stał się szansą dla konkurencyjnych producentów samochodów z obcych krajów. Można wskazywać na umowy handlowe zawarte podczas rządów Clintona, które pozwoliły amerykańskim producentom uciekać z kraju tylnymi drzwiami.
Można w końcu pomyśleć że Detroit od początku było miastem tylko na chwilę, zepsutym już w zarodku; że jego upadek zaczął się na minutę przed tym, jak Henry Ford w ogóle zaczął je budować. Samochód stworzył Detroit i również samochód je pogrzebał. Pod wieloma względami Detroit zbudowane zostało jako miasto jednorazowego użytku.
Detroit to wysychający trup, szkielet niegdyś jednego z najbogatszych miast USA, cień zaledwie i duch dawnej wielkości. Już nawet nie śmierdzi rozkładem, bo tak zakonserwowała się w nim nieprzychylna dla miasta teraźniejszość. To nie tak, że po prostu przestępczość jest tu większa niż w innych miejscach Stanów - i to nie tak, że zwyczajnie żyje się tu ciężej. To wszystko tylko wierzchołek góry lodowej lub - jak kto woli - koniuszki palców trupa.
Detroit Charliego LeDuffa to relacja z ostatecznego upadku. Tak naprawdę wypadałoby to miasto zburzyć i postawić od nowa. Każda dobra rzecz jest tu skazana na porażkę, bowiem Detroit jest zepsute do szpiku. Korupcja i patologia wyzierają z każdej uliczki, z każdego kąta - od małych przedsiębiorców po ludzi na najwyższych stanowiskach polityki i sądownictwa. To miejsce, w którym tańszą i ciekawszą niż kino rozrywką jest podpalanie pustych budynków, w którym nikogo już chyba nie zdziwi gruba warstwa lodu w piwnicy i zakonserwowany w niej człowiek. To - wreszcie - miasto, gdzie bezkarność jest tak jawna, jak milionowe łapówki, afery łóżkowe i kolesiostwo u władzy, bo bez reakcji prasy groźnych przestępców właściwie się nie ściga. Miało być tak pięknie, tymczasem ideał sięgnął bruku - dosłownie i w przenośni.
Nie dziwię się, że ktoś taki jak LeDuff wychowywał się w tym mieście i postanowił w nim zostać, porzuciwszy pracę w New York Timesie i życie w Nowym Jorku. Jest bowiem zaangażowany, ale też zarozumiały, wulgarny, głośny i ekspansywny - wcielenie stereotypu dziennikarza, a w pewnym sensie także mieszkańca Detroit. Czytelnik może odnieść wrażenie, że LeDuff jest zepsuty tak samo jak jego miasto, tyle że w ten niegroźny, choć antypatyczny sposób.
Zazwyczaj reportaże piszą ludzie z zewnątrz, a nie ci, którzy jak autor Detroit, wracają do domu. To ogromna zaleta tej książki, a LeDuff jest tym mocniej zaangażowany, że jego siostra i siostrzenica zginęły, wchłonięte przez to przeklęte miasto. Detroit to świetna, ale bardzo specyficzna książka, której głównym bohaterem w zasadzie nie jest miasto, ale dziennikarz będący jej autorem. Można się na to wściekać albo przyjąć ją taką, jaka jest. Można też pokochać samą książkę, ale raczej nie jej autora.
Detroit LeDuffa niemalże nie ma pozytywnych stron, ale on sam zakłada, że nie chce pisać o tym, co powinno być normalnością, co powinno być na porządku dziennym, co da się ignorować jako oczywistość. Skupia się więc na jednostce chorobowej największego miasta stanu Michigan - psychopatologii dorastania w Detroit, której ofiarami byli także członkowie jego rodziny. Kto wie - może i on sam stał się ofiarą Detroit?
To właśnie było Detroit. Najmniejsze duże miasto świata, rozległe na trzysta sześćdziesiąt kilometrów kwadratowych, ale głębokie na parę centymetrów.
Sprawdzam ceny dla ciebie ...