Książki podróżnicze Beaty Pawlikowskiej (z wyjątkiem tych, które stanowią kompilację poprzednich dzieł, bo i takie chwyty autorka stosuje) cieszą się – i słusznie – sporą popularnością. Nie są aż tak efektowne, jak relacje z wypraw jej byłego męża, Wojciecha Cejrowskiego, ale przepełnione dowcipem i wiadomościami encyklopedycznymi czytało się dość przyjemnie. Teraz jednak Blondynka zaskakuje odbiorców i wyraźnie zmienia target – uprzedzam więc, że „Agnes w Wenecji” to książka bardzo odbiegająca od standardów, do jakich nas Pawlikowska przyzwyczaiła. Tomasz Raczek stwierdza (w upublicznionym w blurbie fragmencie korespondencji) „tą książką zaskoczysz swoich czytelników!”. Lepiej może, żeby rozmiłowani w literaturze przygodowo-podróżniczej odbiorcy na „Agnes” się nie nacięli, to publikacja nie dla nich.
Agnes męczy się zwyczajnością. Wyjeżdża do Wenecji, a tam spotyka… Vivaldiego, Marco Polo oraz Casanowę. Inspiruje ich, przeżywa rozmaite uniesienia, myśli i czuje. I co? I nic. Wydaje się że dzięki Latarnikowi mogła Pawlikowska odwołać się do tej części własnego pisarstwa (natchnienia? stylu?), która nie mogła dojść do głosu w utworach reportażowych i fascynujących egzotyką. Tam nastawienie na poetyckość przygłuszane było koniecznością skoncentrowania się na codziennych przeżyciach, doznaniach, związanych z walką o przetrwanie w surowych warunkach. W serii Blondynki raport przesłaniał wartości estetyczne. I „Agnes w Wenecji” jest właśnie kumulacją tego liryzmu, kuszących przenośni, które nie mogły znaleźć miejsca w treściwych publikacjach podróżniczych.
W „Agnes” nie liczy się bowiem fabuła, a brzmienie słów. Beata Pawlikowska spisuje po prostu frazy, które przez nią przepływają (przynajmniej do takiego rytmu pracy przyznaje się w liście, zauważając, że „ta książka napisała się sama”). Efekt działania strumienia (nie)świadomości dla czytelników nieprzygotowanych będzie z pewnością szokujący. Pawlikowska chce upajać rytmem prozy, jej poetyckością, pozwala sobie na pisanie praktycznie o niczym, tak sobie, żeby pisać. Niby o miłości i natchnieniu – a naprawdę o okropnej samotności i tęsknocie.
Autorka próbuje wytworzyć nastrojowy klimat, tylko że boję się jednego: poza egzaltowanymi czytelniczkami, które lubują się w opowieściach o miłości pod każdą postacią, nikt nie uzna „Agnes” za literaturę (tym bardziej – za piękną). Pawlikowska sprawdza się jednak przede wszystkim w prostych słowach, wymyślne quasi-poetyckie partie są w jej wykonaniu sztuczne, zgrzytają, zamiast płynnie prowadzić przez opowieść. Zakrawa to albo na kicz, albo na grafomanię. Przeestetyzowanie książki niespecjalnie dobrze wybrzmiewa. Widzę tu zamiast wrażliwości pustosłowie, zamiast ulotności pustkę barokowych, kwiecistych fraz. Odciskanie poetyckiej wody z każdego akapitu może w końcu znużyć.
Jest „Agnes w Wenecji” książką dziwną. Sprawia ta publikacja wrażenie, jakby powstała tylko i wyłącznie dla satysfakcji autorki i dla jej przyjemności lekturowej. Na pewno nie każdego czytelnika (nie każdą czytelniczkę) przekona. Stanowi jakby dopełnienie książek podróżniczych, esencję tego, czego dawniej u Pawlikowskiej nie było – i czego nikt by nawet nie szukał. Zgodnie z charakterystyką Blondynki, przedstawioną w „Agnes” – to literacki powrót do debiutu – „magicznego realizmu” z wyobraźni osiemnastolatki. Fakt, bardziej by ta pozycja pasowała do wynurzeń i marzeń nastolatki, ale może znaleźć zwolenników. Pod warunkiem, że zapomnimy na trochę o dokonaniach Blondynki.
Izabela Mikrut
Nowa, wyczekiwana książka jednej z najbardziej znanych polskich reporterek. „Co chcesz powiedzieć światu” daje siłę i nadzieję. Pokazuje świat...
Tsepal ma trzech mężów, których poślubiła tego samego dnia - okazuje się, że takie związki mają zdecydowanie więcej zalet niż małżeństwo jednego mężczyzny...