Tożsamość narracyjna
Data: 2009-02-11 00:17:48Administratorka pewnego portalu pisarskiego, wbiła mi onegdaj szpilkę pod paznokieć pytaniem czy mnie, jako pisarza nie stać na własne słowa. Powołując się na słowa kogoś innego, nie wziąłem ich bowiem w cudzysłów. Bo w moim odczuciu z parafrazą się tak nie robi, ale z cytatem. Wszak jednak portal ten zacny ma podobnież "zdecydowanie inny pogląd na sztukę niezależną", więc pewnie na tym polega ta inność. Dlatego, śpieszę z wyjaśnieniem jak drogowcy z solą w zimie na temat dzisiejszego tytułu: te dwa słowa usłyszałem od pani Olgi Tokarczuk i nie wymyśliła ich moja nieskromna osoba. Zamierzam jednak nieudolnie je rozwinąć, bo mi się spodobały, jest mi przykro, czuję się sponiewierany i obudził się we mnie Mr. Hyde.
Nikt, żaden z nas, nie jest monochromatycznym monolitem, ale raczej barwną skałą o różnej twardości i odmiennym pH, w której pasma naszej tożsamości przewlekają się niczym włosy w warkoczu jedenastoletniej Gosi. Na tę samą sprawę możemy patrzeć odmiennie i odbierać ją inaczej, mając za każdym razem rację. W pracy jesteśmy pracownikami, w domu domownikami, na ulicy... przechodniami. Korzystamy z rożnych poziomów własnego ja, wyłączając te części siebie, które są nam aktualnie niepotrzebne. Nie jest to alter ego, schizofrenia czy świr pospolity, ale klasyczna wielopoziomowość jestestwa. Przystosowanie sytuacyjne.
My, kochający pióro i słowo pisząc coś, robimy to z tzw. powodów. Różnych. Ja też. Czasem usłyszę piękną nutę gdzieś w autobusie między Bremen a Hannoverem, albo zdanie które mnie (za)inspiruje. Może to być też kilka zdań. Albo jest ich tak wiele, że okazują się książką czy filmem. Inspirują też czarne źrenice, uśmiechy, łzy, złości, miłości, spazmy i orgazmy... niekoniecznie własne. Także zbiegi okoliczności i chwilowe utraty świadomości. Czasem uciekam od prawdy, rzeczywistości, od dnia codziennego, strachu, problemów, uczuć, widziadeł i strzyg. Niekiedy dlatego, że poczułem jak powąchała mnie śmiertka. Bywa różnie. Nikt z nas nie jest bowiem istotą jednoznaczną, nawet jeśli jest to obdarta z godności kurwa przy autostradzie. Jesteśmy jak kartka papieru, zeszyt albo książka, gdzie mogą być zapisane jednocześnie zupełnie odmienne treści. Mamy rozbudowane życie wewnętrzne poza trawieniem i wydalaniem. I nie chodzi o płazińce. Chodzi o byty równoległe w tym samym ciele. Tak właśnie jest ze mną.
Dla Ciebie, kiedy czytasz ważne jest to, że widzisz słowa. Nie to, kto je napisał, nie kiedy, nie czym i nie dlaczego. Chyba, że jest to podanie o przydział węgla albo o urlop na wypad z kochanką pod nieobecność żony. Czytasz słowa dlatego, że Ci się podobają lub złoszczą, ale przede wszystkim dlatego, że Cię interesują. I tożsamość autora, a zatem tożsamość narracyjna, jest, a w każdym razie powinna być, najmniej istotna. Przede wszystkim dlatego, że będąc twórcą, grafomanem, malarzem, kuglarzem, pisarzem albo pisarą (to wersja kobieca pisarza) twórcy bawią się w odkrywanie tego, co odkryte było już po stokroć patrząc oczami kogoś, kto istnieje tylko na potrzebę tworzenia. Potrzebę chwili. Potrzebę gatunku, formy albo artystycznego widzimisię. Czyli bez istnienia fizycznego. My, piszący powołujemy do życia w deszczu iskier naszej klawiatury opowieść, spozierając oczami jednej z naszych tożsamości narracyjnych, która za 13,2222 sekundy może być już martwa jak filet z kurczaka w rondlu na kuchence Indesit. Bo tożsamość narracyjna istnieje jedynie w chwili tworzenia, istnienia tej nieuleczalnej i wspaniałej choroby nazywanej weną, natchnieniem, objawieniem czy eureką. Jak ktoś chce nazwać sobie ten stan twórczą nirwaną, to też może. Jest on niczym spojrzenie przez wizjer jednoobiektywowej lustrzanki, na tę samą scenę, w dwóch różnych przedziałach czasowych. Chwilę później słońce inaczej maluje bowiem tę samą twarz, kamień, ruch albo pejzaż. Jest to oderwanie od rzeczywistości, miraż prawdy z baśnią, wyobraźnią, faktem i snem. Hipnotyczne requiem do tego, co chcemy stworzyć.
Dzięki temu ktoś taki jak ja, dewiant literacki, może walczyć z siedmioma demonami o dwunastu głowach, czyli pisać o skurwysyństwie, miłości, tkliwości, wytryskach i wtryskach, silnikach okrętowych i wysokoprężnych jednostkach napędowych od Fiata 126p. Bo szuflada tożsamości narracyjnej mnie akurat nie dotyczy. I nie mam zamiaru być pajacem z przypiętym do klapy marynarki znaczkiem: to, tamto, siamto czy nawet owamto. Mam to gdzieś. Tożsamość narracyjna dla mnie nie istnieje jako jednowarstwowy twór, ale jako żółta karteczka na monitorze przypięta gdzieś w okolicach przysadki mózgowej, na której jest nakreślony pomysł, natchnienie, wizja i konstrukt. I będzie ona w głowie szeleściła dopóty nie wyrwę ją brutalnie stukając palcami w klawiaturę o czwartej nad ranem przy wtórze głosu Grechuty, Kaczmarskiego, Myszkowskiego albo Mercurego.
Dlatego interpretowanie moich słów może być bardzo, bardzo różne. Skoro piszę w formie żeńskiej wcale nie musi to oznaczać, że brak mi jąder. Jeśli czytasz, że mam w dupie rząd łącznie z tymi dwoma, co nie tylko księżyc podpierdolili, ale i obdarli z godności 36 milionów Polaków, nie musi to oznaczać od razu, że jestem za tym aby chłop z chłopem obrączki na palce sobie wciskali. Jeśli piszę, że Syrena Sport była tak przepięknie czerwona, nie musi znaczyć to, że mam kartonik z dietyloamidem kwasu D-lizergowego pod powieką. A jeśli wiem co znaczy umrzeć w deszczu, to wcale nie chcę strzelać sobie w łeb, by przeżyć jeszcze jeden dzień w raju. Bo to wszystko jest bez znaczenia dla rzeczywistości. Jako człowiek jestem wodnikiem, mam 175 cm wzrostu, lubię truskawki i mogę być denerwujący. I jesteś dla mnie najważniejsza. Kiedy jednak piszę, nie stąpam po ziemi ale jestem gdzieś w okolicach tropopauzy albo stratosfery. A lubię latać wysoko. I wtedy zupełnie bez znaczenia jest dla mnie to, że nie lubię placków po węgiersku. Tak samo jak to, kto historię opowiada, bo ważne jest o czym opowiada ta historia. A jak będę z powrotem placków nawet nie tknę.
---
Aleksander Sowa
www.wydawca.net