O książce, która zmienia…

Data: 2011-08-31 11:40:17 Autor: biegun
udostępnij Tweet

Na początku był jednak film – „Godziny” Stephena Daldry’ego. Nikt w ówczesnej katedrze dziennikarstwa, na której studiowałem, nie mówił wcześniej o Virginii Woolf, nikt nie sprzedał nam nawet tropów do niej prowadzących. Pilniejsze były współczesne (czy doczesne?) trendy i tematy. Pilniejsi byli Masłowska, Witkowski, Stasiuk. Umierała osobowość, znikał narrator, rodził się inny bohater – język. Neolingwizm, zamachy formalne. Dopiero wspomniany wyżej obraz odwrócił moją uwagę od zjawisk najświeższych i kazał zawrócić do roku 1927.

 

Język jako kardiograf historii, rejestrator najdrobniejszych przeżyć, starzeje się w skandalicznie szybkim tempie. Kto ślęczy dziś nad Szekspirami czy innymi Norwidami? Kto pozwala sobie na lektury niemal sprzed wieku, na przekór terrorowi newsowości i mód? Ja takie przyzwolenie sobie dałem i chyba do końca życia będę winien wdzięczność reżyserowi. A dlaczego? O tym w skrócie chcę opowiedzieć.

 

Kiedy wymawia się jej nazwisko, słyszy się „przeżytek”, „antyk” oraz liczne łatki, które przylgnęły do niej niczym cień do ciała. Adeline Virginia Stephen przychodzi na świat w 1882 roku. Psychologia, jaką znamy, dopiero zapuszcza korzenie. Zresztą wydawnictwo, które pisarka później założy z mężem, wyda najpierw komplet dzieł Freuda (sama odniesie się do nich sceptycznie). Angielska kultura jest represyjna dla kobiet, odmawia im głosu, prawa wyborczego, nawet prostych przywilejów, jak wizyta w bibliotece. A tu, zupełnie niespodziewanie, Virginia Stephen (potem Woolf) pisze wspaniałą prozę, recenzje, eksperymentuje, ogłasza eseje, domaga się kobiecego głosu. Nie może wtedy wiedzieć, iż wkrótce zostanie ikoną feminizmu. Nie może przewidzieć, że będzie najwybitniejszą powieściopisarką swoich czasów, a słynny „Time” umieści jej utwór na liście stu najważniejszych w XX wieku (będzie to właśnie „Do latarni morskiej”). Nie może też, oczywiście, przewidzieć, jak wielką inspiracją stanie się dla wielu osób, w tym dla niżej podpisanego.

 

Dlaczego Woolf? Dlaczego „Do latarni morskiej”?

 

Istnieje szereg powodów: odkrycie literatury głębi, ujawnienie ładunku zdarzeń powszednich, liryczna precyzja stojąca na pograniczu poezji i psychologii, oferująca dużo więcej niż zwykła beletrystyka. Nade wszystko jednak - całkiem nowe podejście do skomplikowanej materii życia i, równocześnie, do literatury.

 

Książka „Do latarni morskiej” była pierwszym tytułem pozbawionym sztampowo pojmowanej akcji, jaki przeczytałem. Napięcie widoczne w myślach, emocjach bohaterów zastąpiło napięcie fabuły. Koncepcja powieści jest prosta – rodzina Ramsayów wraz z przyjaciółmi spędza wakacje na jednej z najbardziej spektakularnych wysp świata, szkockiej Skye. Najmłodszy, James, pragnie zobaczyć latarnię. Niestety, wyprawa zostaje odwołana ze względu na złą pogodę. Jest to pierwsza część powieści, a może raczej swoistego traktatu; przez ponad sto stron śledzimy ukryte refleksje i uczucia bohaterów, skoncentrowanych głównie na pani Ramsay, istnej latarni w życiu większości z nich. Ale w środkowej części, króciutkim interludium, dowiadujemy się z nawiasu, iż pani Ramsay umarła, zgasła nagle jak błysk rzeczonej latarni. Wyprawę udaje się zrealizować dopiero dziesięć lat później, gdy James nie jest już latarnią zaintrygowany, a wszyscy doświadczają bolesnego braku matki, żony, pani domu.

 

Z oczywistych względów nie identyfikowałem się z panią Ramsay, lecz z jej mężem, intelektualistą, autorem kilku niedocenionych książek, który wciąż domagał się od niej współczucia. Jego umysł, umysł wielu niespełnionych ludzi, Woolf sportretowała znakomicie: „Jeśli myśl ludzka jest […] jak alfabet – to jego wspaniały umysł nie znajdował żadnej trudności w przebiegnięciu przez wszystkie te litery z precyzją i zdecydowaniem aż, powiedzmy, do litery Q. I właśnie Q już osiągnął. Bardzo niewielu ludzi w całej Anglii w ogóle dociera do Q. […] Ale po Q? Co dalej?”.

 

Paradoksalnie, fascynował mnie również język, z którego pomocą autorka kreuje niebywale subtelny świat, zawierający więcej prawdy o życiu, o rzeczywistości niż cokolwiek, co dotychczas znałem. Strumień świadomości doprowadzony przez nią do perfekcji, rezygnując z klasycznego realizmu i skupiwszy się na zamglonym wnętrzu jednostek, ku mojemu zdziwieniu najbliżej się tego realizmu znajdował. Michael Cunningham, zdobywca Pulitzera, twórca „Godzin” czy „Domu na krańcu świata”, wspominał pierwsze spotkanie z angielską pisarką następująco: „Ona robi z językiem to, co Jimi Hendrix z gitarą”. Virginia Woolf wchodzi jasno w ciemną przestrzeń ludzkich przeżyć. Każde zdarzenie w omawianej książce jest bowiem rozbijane na cząstki elementarne. Przytłacza, tym samym zmuszając do bardziej świadomego przeżywania własnego istnienia.

 

Niedługo, poznawszy biografię Woolf, która z powodzeniem nadawałaby się na odrębny scenariusz, łatwo odnalazłem wątki osobiste w „Do latarni morskiej” (wczesna utrata matki, niedojrzały ojciec-intelektualista). W pewnym ogólnym sensie można rozróżnić dwa typy pisania: pierwszy to pisanie o sobie, drugi zaś – o innych. Są tacy, co twierdzą, że wszelka literatura jest wyłącznie dokumentem życia jej twórców, inni utrzymują, że nie ma nic bardziej płodnego artystycznie od zupełnego odcięcia się od autobiografii i koncentracji na prawach świata zewnętrznego. Pomijając pozycję, jaką zajmiemy w tym sporze, istotą sztuki Virginii Woolf jest zdolność do przekucia własnych doświadczeń bądź obserwacji na pewną formułę uniwersalną, która – przy użyciu poetyckiego wyrazu – rodzi mitologię podzielaną przez tak wielu czytelników.

 

No, dobrze – powie ktoś. Lecz cóż to wszystko ma wspólnego z piszącym niniejsze akapity?!

 

Otóż wpływ, jaki wywarła na mnie lektura „Do latarni morskiej”, przybrał rozmaite formy, także te przyziemne, praktyczne. Wynikiem moich olśnień był chociażby dyplom licencjacki poświęcony życiu i twórczości (a więc tym drugim życiu) Virginii Woolf, którą zwałem po naszemu panią Wilk.  Wybrałem się też w podróż do Anglii, by choćby w turystycznej wersji poczuć tę przyrodę, drobiazgowo opisaną, wręcz oddychająca w jej tekstach. Mimo to nadal jestem daleki od przekazania najgłębszego sensu. Mogę powiedzieć, iż ta lektura nigdy się w zasadzie nie skończyła.

 

Związek państwa Ramsayów stanowi przyczynek do rozważań nie tylko o sytuacji kobiety-żony intelektualisty, która czołobitnie myśli o mężu,  lecz również o nim samym. „Dlaczego człowiek tak śmiały w myśleniu był tak nieśmiały w życiu?” – owo pytanie odebrałem, jakby sama Virginia rzuciła mi je osobiście. Ramsay podejrzewał nawet, że nie ożeniwszy się, pisałby lepiej. To rzuciło ponure światło na los pisarza i zachęciło mnie do badań, ilu tzw. wybitnych pisarzy było szczęśliwie żonatych, ilu rozwiedzionych, a ilu samotnych. Statystyki to nieszczególnie optymistyczne. Ale to nie główny temat książki! Głównym tematem (obok miłości), jak chyba większości wielkich książek, jest śmierć -największa z tajemnic.

 

Zdaje się, że wielu odbiorców prozy Woolf zaskoczyło mimowolne, prawie niezauważalne, gdyż wpisane w nawias, napomknięcie w środku książki o zgonie pierwszoplanowej bohaterki. Dzieje się to tak, jakby w ogóle nie miało miejsca. Ten niezwykły zabieg uzmysłowił mi prawdę trudną, przykrą i niesprawiedliwą, prawdę, której być może, gdybym miał wybór, wolałbym nie znać. Posiłkując się metaforyką pisarki – życie jest jak strumień, czasami wezbrany, gwałtowny, kiedy indziej wręcz nieruchomy, śmierć natomiast ginie w tym strumieniu, zaś odejście każdego człowieka przypomina patyk albo liść niesiony przez ten strumień bezwiednie.

 

Jedyne, co wobec takiego żywiołu, wobec konieczności przemijania można uczynić, to pisanie. Tak właśnie zrobiłem. Studiując, byłem jeszcze niepewny własnego pomysłu na dalszą egzystencję. Wtedy Virginia Woolf, pani Wilk, jak światło latarni, „odnalazła” mnie sama we właściwym czasie, wskazując kierunek. Bo nawet, jeśli – jak pisała w „Do latarni morskiej” – „świat obejdzie się bez Szekspira”, to bez literatury stanie się nieznośnie ubogi.

 

 

 

Przemysław Kot

 

Cytaty pochodzą z „Do latarni morskiej” VW w przekładzie Krzysztofa Klingera, wyd. Czytelnik, Warszawa 2005.  

1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Warto przeczytać

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje