Nie czekam na iluminację. Wywiad z Tomaszem Sekielskim
Data: 2013-11-15 09:26:19Chciał Pan zostać polskim Camillerim?
Porównywano mnie już do wielu pisarzy - dziś usłyszałem na przykład, że w swoich powieściach zmierzam raczej w stronę Toma Clancy’ego. Staram się jednak na nikim przesadnie nie wzorować. Korzystam wyłącznie z rad Stephena Kinga. Oczywiście, nie bezpośrednio, nie mam “króla horroru” na szybkim wybieraniu w telefonie (śmiech). Przeczytałem po prostu jego książkę Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika. To nie jest podręcznik akademicki czy porcja teorii literatury (choć nie mam nic przeciwko teorii literatury oczywiście). King dzieli się z czytelnikami praktycznymi radami. Autor setek bestsellerów przedstawia pewne zasady, które – jeśli się ich przestrzega – sprawiają, że opowieść lepiej się toczy, że lepiej się ją czyta i że jest ona bardziej przejrzysta. Te rady utkwiły mi w pamięci, tych zasad przestrzegam. Nie kopiuję jednak Kinga, nie czerpię bezpośrednio z jego twórczości – to zupełnie inny typ prozy. Staram się mieć własny styl, choć podobne porównania, oczywiście, bardzo mi schlebiają...
Pytam o Camilleriego ze względu na zamiłowanie do smakowania nie tylko życia, ale i dobrego jedzenia. To jest w Pańskich książkach niemal równie widoczne, co wciągająca fabuła.
Po mnie zresztą też widać, że bardzo lubię dobrze zjeść, że dobrego jedzenia sobie nie odmawiam. Gotuję sam, moja żona również wspaniale gotuje. Lubimy biesiadować, spędzać czas z przyjaciółmi przy dobrym jedzeniu i wyjątkowych trunkach. Nie mogło tych smaków zabraknąć w moich powieściach.
A że smaki te są często tak bardzo intensywne? Cóż, przy pierwszej książce po prostu na kilka tygodni zamknąłem się sam w domu. W szale twórczym jadłem wówczas byle co, podgryzałem nad klawiaturą kiełbasę, zjadłem może kilkanaście kromek chleba. Tęskniłem za tym, by wreszcie się najeść do syta. Po przeczytaniu Sejfu moja żona stwierdziła, że naprawdę widać było, jak bardzo tęskniłem za dobrym jedzeniem... Z kolei w tym roku, gdy zacząłem pisać na dobre, byłem na diecie, podczas której przez dwa tygodnie piłem wyłącznie sok, nic więcej. Pod koniec tych dwóch tygodni miałem sny o jedzeniu. Część z nich znalazła się też w książce...
Wśród tych wszystkich smaków, wśród dań pysznych i atrakcyjnych jest też szczypta goryczy w postaci diagnozy stanu polskich mediów. Czy rzeczywiście jest tak bardzo źle?
Myślę, że to każdy czytelnik, słuchacz czy widz może ocenić samodzielnie. Ja uważam, że sytuacja medialna idzie w złym kierunku. Niestety, liczy się przede wszystkim tania - by nie powiedzieć: tandetna - rozrywka. Produkuje się coraz mniej programów wartościowych, ważnych. To nie jest dobra wiadomość dla nikogo - ani dla odbiorców mediów, ani dla dziennikarzy, którzy przecież też chcą robić coś więcej, chociażby uprawiać tak bliskie mi dziennikarstwo śledcze. Mam również, niestety, wrażenie, że wciąż jesteśmy na swego rodzaju równi pochyłej. Jeśli media szybko się nie zorientują, co tak naprawdę robią, jeśli nie zaczną się zmieniać, to będzie prawdziwy dramat.
Słyszymy często, że staliśmy się zakładnikami widzów, którzy oczekują przecież, że media będą serwowały tak kochaną przez nich papkę…
Nie wierzę w to. Nie wierzę, że nie ma widza, który szuka w telewizji czegoś więcej niż prymitywna rozrywka. Nie wierzę, że większość widzów chce tandety. A nawet jeśli - wierzę, trochę naiwnie, że widza, czytelnika, słuchacza trzeba także “wychowywać”. Trzeba kształtować jego gusta. Nie możemy być zakładnikami widzów czy reklamodawców. Bo reklamodawcy nie oczekują dobrej jakościowo produkcji. Oczekują wyników ratingów. I twierdzą, że powinniśmy skupić się na tandecie, która przyciąga przed telewizory kilka milionów widzów, gdy tymczasem ważną debatę społeczną obejrzy - powiedzmy - milion.
Jesteśmy zakładnikami widza czy wydawcy, bo i takie zarzuty padają często w odniesieniu do mediów?
Rola wydawcy to mit. Twierdzenie, że media są kontrolowane, sterowane, że istnieje Big Brother, ktoś, kto za tym wszystkim stoi i pociąga za sznurki, to mit albo skrajnie zła wola. Nie da się kontrolować tak szerokiego strumienia informacji. To niemożliwe. Nie cenzura (czy autocenzura) jest problemem mediów, tylko to, że zarabianie na nich stało się tak ważne, że nie liczy się już wartość. Nie chodzi o to, że ktoś narzuca jakieś tezy. Nie chodzi o to, czy mówimy obiektywnie, czy też subiektywnie. Prawdziwym problemem jest dziś to, że media się tabloidyzują.
Ścigamy się na głupotę.
Na pewno nie na jakość. Zawsze tłumaczyłem media komercyjne, bo to prywatne przedsiębiorstwa, które muszą zarabiać na swojej produkcji. Niestety, z czasem zarabianie stało się zbyt ważne, spychając wartości czy umowną misję na plan dalszy. Teoretycznie na misji powinny skupić się media publiczne. Niestety, po tym, gdy sami politycy wzywali do tego, by nie płacić abonamentu, media publiczne zostały praktycznie bez pieniędzy. I tak długo, jak długo pozostaną niedofinansowane, będą musiały walczyć na rynku reklam, będą ścigały się w głupocie, a nie w emisji rzeczy naprawdę ważnych.
Czy problemem nie jest też to, że ludzi podobnych do powieściowego Solskiego jest wśród dziennikarzy zbyt wielu?
Nie wiem, czy jest naprawdę dużo takich ludzi. Trzeba jednak pamiętać, że zawód dziennikarza jest specyficzny, że wiąże się z wielkim stresem. Jeśli się pracuje dla serwisu informacyjnego, trzeba każdego dnia zdawać kolejny egzamin. Rano dostaje się często temat, o którym jeszcze parę godzin wcześniej nie miało się zielonego pojęcia. Trzeba wgryźć się w sprawę, umówić rozmówców, nagrać wypowiedzi, zmontować materiał… Nie ma kilku tygodni na poznanie zagadnienia, czasem nie ma nawet całego dnia na przygotowanie materiałów. Praca w mediach to po prostu olbrzymi stres i napięcie. Nie wiem, czy odsetek dziennikarzy nadużywających alkoholu jest większy niż w innych grupach zawodowych - tym bardziej, że w Polsce nie wylewa się za kołnierz. Znam jednak wielu ludzi, którzy nie wytrzymali presji, ciśnienia, tempa, czasu. To może człowieka wypalić. Znam ludzi mediów, którzy przeszli załamania nerwowe, którzy musieli odpuścić, odpocząć albo w ogóle zmienić pracę. Rotacja wśród dziennikarzy jest olbrzymia. Poza paroma najbardziej znanymi twarzami zespoły serwisów informacyjnych zmieniają się bardzo często. Dziennikarstwo to styl życia, nie praca. Oczywiście, zdarzają się też jednostki pokręcone, parszywe, umoczone, zdarzają się ludzie wręcz obrzydliwi, ale nie sądzę, by było ich więcej niż w przypadku innych profesji.
Sam był Pan zmęczony tym tempem życia? Przecież pierwsza książka powstała dlatego, że na pewien czas zupełnie odciął się Pan od pracy w mediach...
Cóż, to krótkotrwałe “wygnanie” nie było do końca moją decyzją. Odciąłem się od mediów ze względu na umowę. Odchodząc z TVN, nie mogłem podjąć nowej pracy od razu. Dzięki temu napisałem pierwszą książkę.
Prawda jest taka, że nie byłem zmęczony pracą dziennikarską. Przyczyny mojego odejścia z TVN były inne. Poczułem po prostu, że w dotychczasowej pracy jest mi za dobrze, za łatwo. Że osiągnięta pozycja po prostu mnie rozleniwia. Że nie czuję już potrzeby walki, sięgania wyżej i wyznaczania sobie nowych celów. Miałem jeszcze parę marzeń do zrealizowania, ale odkryłem, że jeśli wciąż będę tkwił w tym szklarniowym środowisku, nie znajdę motywacji, by się za nie wziąć. Jak na faceta, który ma dwójkę dzieci, może sporo ryzykowałem, ale kilka miesięcy oddechu bardzo pomogło mi zarówno psychicznie, jak i zawodowo. Dziś do nowych wyzwań podchodzę z nową energią, ale zawsze będę z rozrzewnieniem wspominał TVN. W końcu to miejsce mnie ukształtowało.
Bardzo mocno pisze Pan w swojej książce również o służbach specjalnych. Trudno nie zapytać: czy korzystał Pan ze swoich doświadczeń dziennikarskich? Czy Pańska diagnoza jest poparta obserwacją? Czy rzeczywiście służby specjalne mogą dzisiaj wszystko?
Na pewno mogą wiele, szczególnie przy dzisiejszym rozwoju technologii i możliwości inwigilacji elektronicznej. Czy są poza kontrolą? Pewnie nie, ale mówienie o tym, że ktokolwiek sprawuje nad nimi absolutną kontrolę byłoby naiwnością. Służby specjalne są potrzebne, ich istnienie jest współcześnie konieczne. Ale trzeba pamiętać, że ich specyfika polega na tym, że ludzie w nich pracujący mogą prawnie, legalnie działać... poza prawem. To może powodować, że człowiek myśli, że może wszystko, że lepiej wie, co jest dobre, a co - złe. Że może zabijać, jeśli trzeba, w imię sprawy. To może rodzić patologie.
Ludzie służb specjalnych działają w tej “branży” od lat. Jaką kontrolę nad nimi może mieć polityk, sprawujący władzę przez jedną kadencję? Oczywiście, jakiś minister odpowiada za funkcjonowanie służb i musi być z tego rozliczany politycznie. Ale pamiętajmy, że każdy minister każdego ranka dostaje na biurko stos dokumentów do podpisu. Nie może skrupulatnie analizować każdej decyzji, czytać każdego dokumentu. Musi zaufać podwładnym. To zaś z kolei rodzi naprawdę szerokie pole do manipulacji. Tym bardziej, że w służbach zawsze można się zasłonić hasłem “tajne”. “Chodzi o bezpieczeństwo państwa, nie będzie komentarza” - słyszą często dziennikarze, którzy chcą wziąć pod lupę działalność służb...
Niewesoło wygląda sytuacja zwykłego, szarego człowieka. Media go ogłupiają, służby specjalne - kontrolują i w każdej chwili mogą go “zlikwidować”, zasłaniając się tajemnicą państwową... Człowiek taki może chyba tylko uciec w alkohol…
Nie zgadzam się. Uważam, że także w dzisiejszych czasach trzeba po prostu być dojrzałym widzem, wyborcą i czytelnikiem. Jeśli liczymy, że ktoś za nas rozwiąże wszystkie problemy, że weźmie nas za rączkę i poprowadzi dla naszego dobra, to jesteśmy po prostu naiwni. Musimy być świadomi tego, że jest wiele alternatywnych źródeł informacji. Nie jesteśmy skazani na TVN, Telewizję Republika czy Polsat. Możemy wybierać. Więcej - możemy zweryfikować informacje, jakie są nam serwowane. Nawet nie chodzi tu o celową manipulację. Może się przecież zdarzyć, że w błyskawicznym tempie codziennej pracy dziennikarz popełni błąd. Trzeba jednak pamiętać, że życie ze świadomością niedoskonałości świata mediów, dziennikarstwa, polityki, służb specjalnych nie może oznaczać, że popadniemy w paranoję i wszędzie będziemy widzieli spiski. Nawet tak prawdopodobne, jak te opisane w Sejfie czy Obrazie kontrolnym.
Swoją drogą, podczas lektury Pańskich powieści można odnieść wrażenie, że lepiej jest żyć wygodnie, iść na łatwiznę niż próbować być przyzwoitym...
A czy taka diagnoza odbiega od rzeczywistości? Nie trzeba wielkich afer. Wystarczy spojrzeć na kolegów ze szkoły średniej czy studiów, którzy robili świństwa, którzy byli mendami i całkiem nieźle się dziś urządzili. Chciałbym, by dobro zawsze było nagradzane, by dobrym ludziom żyło się lepiej. Prawda jest jednak taka, że koniunkturalizm często popłaca. Pytanie, czy żyjąc w ten sposób, będziemy w stanie każdego dnia spojrzeć sobie samym w twarz?
Wierzy Pan w magię pierwszego zdania? W Sejfie było bardzo mocno: Mężczyzna był wściekły. Równie mocno zaczyna się Obraz kontrolny...
Nie myślałem o tym. Cóż, jest wiele różnych przesądów i teorii literackich. Wiem, że są specjalne techniki dobierania imion i nazwisk, są szkoły, jak to się robi “na zimno”. U mnie jednak nazwiska bohaterów muszą po prostu dobrze brzmieć, pasować do konkretnych postaci.
A pierwsze zdanie? Na pewno z dziennikarstwa pamiętam, że pierwszych 20 sekund decyduje o tym, czy odbiorca będzie czytał dalej, czy będzie słuchał, oglądał dany materiał. W czasach tak dużego natłoku informacji swoisty “lead” jest kluczowy - także w powieści. Dla mnie jednak liczy się raczej cały prolog- musi być mocny, intrygujący. Przystępując do pisania, nie czekam na “iluminację”. Siadam, zastanawiam się nad tym, o czym ma opowiadać dany fragment i zabieram się do pracy. Reszta dzieje się automatycznie.
To jak będzie wyglądał prolog Pańskiej kolejnej powieści?
Nie mogę powiedzieć, bo zdradziłbym zbyt wiele osobom, które nie przeczytały jeszcze Obrazu kontrolnego. Prolog jednak już ukończyłem. Teraz muszę tylko domknąć całą historię i wiosną przyszłego roku nakładem Rebisu ukaże się moja trzecia powieść.
fot. Matras