Jak powstaje (moja) książka?

Data: 2009-02-15 23:20:04 Autor: aleksander_sowa
udostępnij Tweet

Nie od dziś wiadomo, że aby napisać prawdziwie dobrą książkę trzeba mieć, naprawdę dobry pomysł. Wiem, że to bezbarwny truizm. Takie, niby, bardzo logiczne zdanie. Tyle, że akurat nie zgadzam się z nim. Głównie dlatego, że przekonałem się na własnej, chropowatej i grubej jak u indyjskiego słonia skórze, że w moim wypadku, ono się zupełnie nie sprawdza. To nie robi sensu, jak powiedzieliby odwrotni wyspiarze. 

Owszem, pomysł początkowy jest ważny. Rodzi się w głowie, ale za pośrednictwem żołądka, o czym zaraz. Kiedy patrzę w autobusie na pulchnego pana o jasnej cerze, wąskimi szpakami oczu i nie znikającym uśmiechem Mony Lisy - widzę swojego bohatera. Widzę, zewnętrzną charakterystykę. Prawda jest jednak taka, że to tylko MOJE wyobrażenie. Czytelnik mimo moich wysiłków przefiltruje go przez rzędy literek, swoje doświadczenia, nastrój, emocje, zespół napięcia (przed) miesiączkowego albo kryzys wieku średniego i tak wykreuje swojego, prawdopodobnie zupełnie innego niż mój, bohatera. Więc cały mój misterny plan z realizacją tzw. pomysłu szlag trafia. I dokładnie tak samo jest u mnie z pisaniem. 

Owszem walczyłem, próbowałem, bo nie byłbym sobą gdybym witek sobie nie popatrzył. Bohatersko próbowałem. Szybko zrozumiałem jednak, że nie potrafię być konsekwentny. Coś jak ze zmywaniem naczyń. Zapisywałem na karteczce: schematy fabuły, bardziej skomplikowane niż instalacja eklektyczna elektrowni jądrowej, wy-myślnikowane cechy bohaterów i ich interreakcje z innymi. Także precyzyjny szkielet w wypadku książek technicznych, z metodycznie numerowanymi rozdziałami: 2.1, 2.2, 2.3... Uff. Śmiechu warte i w moim wypadku zupełna strata czasu. Wychodzi z tego Czarnobyl. Ale może właśnie dlatego nie dostałem dotąd Nike, kto wie? Wciąż przecież jestem amatorem, nie zaś literackim 007 na usłuchgach Jej Czytelniczej Mości. Dlaczego więc bezczelnie zadaję kłam wszystkim zaleceniom rodem z poradników o pisaniu bestsellerowych książek? Arogancja, tupet i grafomańska megalomania?

Czytaliście coś w stylu - W 21 dni stań się milionerem, albo Zbuduj swoje prywatne imperium? I co? 40 zł wyrzucone błoto, bo to ani rozrywka ani pożytek. U mnie jest identycznie. W moim wypadku jest po prostu tak, że rodzi JAKIŚ się pomysł. I raczej nie rodzi się w bólach, ale po prostu ot, tak, w najmniej nieoczekiwanym momencie. Czym jest inspirowany, to zupełnie oddzielna sprawa, bo nie o grze wstępnej teraz piszę. Mam więc nieociosany kawałek granitowej skały. Potem siadam przed monitorem i zaczynam pisać. Piszę, i w miarę tego jak mój komputer wolniej zaczyna pracować, z coraz większym plikiem tekstu, u mnie rozwija się pomysł. Powstają nowe światy, rodzą się bohaterowie i tworzy się dialog, narracja i cała fabuła. Knuję też na tym etapie, jak zmanipulować świadomością czytającego, jego uczuciami i jak dać mu najmocniej w kość. Niech ma ubaw. Zabawa uczuciami w tym wypadku jest jak najbardziej pożądana. Bardzeij niż Doda. Przy tym, jest to tak bardzo intensywna praca, że piszę nieprzerwanie po 12, 14, a czasami nawet 16 godzin na dobę. Najlepiej od 4, 5 rano, kiedy plac pod moim domem jest opustoszały i nie przeszkadza Family Frost. 

Najgorsze, co mógłbym zrobić, to wstać rano i zanim usiądę do pisania zjeść śniadanie. To jak gol Janusza Jojko, bo niczego nie stworzę już do końca tego dnia. Tak wiec musisz zdać sobie sprawę, że w tej chwili jest prawie trzynasta, ja wstałem o ósmej, jest niedziela, w moim bloku stukają tłuczki do schabowych, a jak mam pustkę w brzuchu. Ale nie w głowie. Choć jak na to spojrzeć trochę w szerszej perspektywie to konkluzje mogą być nieco inne. I dla mnie to jest właśnie metoda pisarska, tworzenie, materializowanie. Tak czy inaczej, pisanie u mnie nie jest realizacją z góry założonego planu, a raczej wędrówką, w pewnym kierunku bez określania dokładnego azymutu. Wracam, poprawiam i to zabiera najwięcej czasu.

Kolejnym ogromnym pisarskim nieszczęściem jest dla mnie telefon. Najlepiej od przyjaciela, który chce mnie wyrwać "z tego twojego domu" abym się rozerwał. A co, ja granat jestem? No szlag człowieka może trafić! Ktoś dzwoni i cała moja praca obraca się w niwecz, bo to mi przerwa przeszkadza. Rozbija klawiaturowy rytm i niszczy pomysł jak w miłości zazdrość zabija związek. Ważny jest dla mnie spokój. Dlatego koniecznie muszę przenieść się z Opola w Bieszczady, Beskidy albo zważywszy na nazwisko, najlepiej w Góry Sowie. Byleby jak najdalej od ludzi. 

Bo, kiedy zrobię przerwę, powiedzmy na 2-3 dni może ona oznaczać, że nie wrócę do pomysłu przez 2-3 lata. Tak właśnie było z moją pierwszą powieścią "Umrzeć w deszczu" która pisałem prawie 5 lat, choć ostatecznie ma tylko 144 strony. Ale i tak się udało, tymczasem na Open 1 (D) leży kilkanaście niedokończonych manuskryptów. Po 10, 35 i 60 stron. Najdłuższy ma 116 i nic. Pustka. Nuda. Jak w Klanie.

Z książkami technicznymi lub poradnikami, które również piszę, bo przecież z powieści nawet niegazowanej wody mineralnej nie kupiłbym sobie, sprawa ma się podobnie. Tyle tylko, że tutaj jest o wiele niebezpieczniej. Coś jak z biegunką. Po napisaniu całej treści, okazuje się, z potrzebny jest jeszcze jeden rozdział, który musi być napisany, aby publikacja była wartościowa. Potem gdy już go napiszę, jest jeszcze jeden i jeszcze jeden. I zwykła książka, która niewiele znaczy dla przeciętnego czytelnika, np. "Jak jeździć oszczędnie", która ma ledwie 127 stron pisana była przez 18 miesięcy! Pisanie to naprawdę zajmująca sprawa. 

Wreszcie dochodzę do chwili, kiedy nienawidzę już książki, którą piszę całym swoim jestestwem dokładnie od czubków moich włosów aż po paznokieć palucha. Nie mam ochoty pisać, czytać, zmieniać, poprawiać, dopisywać i oglądać swojego manuskryptu więcej. Czuję obrzydzenie. Szczególnie, że na horyzoncie mam coś nowego. Ale obrzydzenie do pisania, taka literacka bulimia to bardzo dobry sygnał, bo zaświadcza o tym, że wkrótce książka będzie na tyle dojrzała, by mogła zostać przesłana do wydawcy... Który nie racząc jej nawet przeczytać, natychmiast ją odrzuci, zanim ja skończę detox i zapisze się na odwyk. Ale, to tylko moja metoda. Dróg jest wiele ważne, że wszystkie prowadzą do celu. 

I odpowiadając na tytułowe pytanie - jak powstaje moja książka, odpowiadam: sama się pisze. Powstaje w miarę pisania, rozwija się jak uczucie, bo jak powiedział Henri Cartier-Bresson o fotografii, uważam tak samo o literaturze: "Nie znoszę aranżowania wydarzeń. Nie znoszę reżyserowania. To okropne... Nie wolno fałszować rzeczywistości. Kocham prawdę i tylko prawdę pokazuję..."

Słyszeliście, że pisarze chleją i się narkotyzują pisząc? Odpowiadam, to bzdura! Ale wiecie co, jak jutro wytrzeźwieję, to się tak zachleję, że...


---

Aleksander Sowa
www.wydawca.net


1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Warto przeczytać

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje