Fanatyk Lwowa. Wspomnienie o Jerzym Janickim.
Data: 2007-04-29 11:51:45Umarł Jerzy Janicki. Zapewne jest już tam, skąd widać i cały Łyczaków, i „wieży kościoła Elżbiety...”, i nasz drogi, polski Lwów. Niech mu ziemia… lwowską będzie. Jednak wspomnienie o nim, tu na ziemi, trzeba skreślić w tonacjach, poczynających się od szarości.
Był Jerzy Janicki apostołem Lwowa, jego fanatykiem, dokumentalistą, popularyzatorem i piewcą. To nie ulega wątpliwości. Ale był również współtwórcą najgorszego rodzaju komunistycznych propagandówek – takich, które zatruwają serca, dlatego, że urzekają, przekonują, wciągają, lecz równocześnie przedstawiają tylko część prawdy, pomijając fragmenty, bez których prawda staje się kłamstwem. Nie mam wątpliwości, że kiedy sędzia surowy, ale i sprawiedliwy położy na szalach złe i dobre zasługi Janickiego dla polskiej kultury – przeważą te drugie. Dlatego wspomnienie o zacznijmy od tych pierwszych.
Pokolenie moich dziadków pokochało go za Matysiaków, moje wychowane było m.in. na serialach według jego scenariusza – „Polskich drogach” i „Domu”. Obie produkcje trudno zapomnieć – komu gdzieś we wnętrzu nie kołacze się muzyczny leitmotiv „Polskich dróg”, w kim nie pozostało wspomnienie fantastycznej roli Kazimierza Kaczora jako Leona Kurasia. A jednak – trzeba to powiedzieć, oba seriale były jednymi z bardziej perfidnych dzieł komunistycznej propagandy, postawić je można obok ekranizacji „Popiołu i diamentu” Andrzeja Wajdy. I tu, i tam – artystyczna siła wyrazu okazywała się największą wadą, bo dzięki niej łatwiej można było przełknąć gorzką pigułkę kłamstwa.
Fałszywe tony
Jestem skłonny wybaczyć Janickiemu „Polskie drogi”, dzięki którym młodzież dowiadywała się, że w okupywanej w Warszawie walczyła przede wszystkim (tylko) Gwardia Ludowa, rzeczywiście będąca w konspiracji marginalną bojówką agenturalnej partii. „Polskie drogi” nosiły jednak – przynajmniej na tyle, ile jest to możliwe w poetyce serialu telewizyjnego – cechy filmowego, epickiego fresku. Można zrozumieć, ze serial o Armii Krajowej nie przeszedłby wówczas przez sito cenzury (ta storpedowała na przykład realizację telewizyjnego projektu Grzegorza Królikiewicza o generale Roweckim). Trudniej wybaczyć „Dom” – tę produkcję trzeba już jasno odbierać jako propagandową agitkę. Główny bohater – Andrzej Talar jawi się typowym „ludzkim produktem PRL-u”. Dzięki nowemu systemowi „sprawiedliwości społecznej” chłopak ze wsi może studiować na Politechnice, zdobyć tytuł inżyniera – to droga awansu całych mas ludzkich, które musiały zastąpić inteligencję wymordowaną przez Niemców w Warszawie i na Wzgórzach Wuleckich oraz przez Sowietów w Katyniu, Charkowie i Miednoje. Talar – chłopak uczciwy, prostolinijny, możemy czuć do niego sympatię. I tutaj pojawia się pierwszy zgrzyt – gdy w którymś z odcinków „Domu” pojawi się powracający do kraju w 1956 roku Łukasz Zbożny, akowiec, uczestnik Powstania Warszawskiego, poeta – czyli przedstawiciel pokolenia, którego musiały zastąpić tysiące Talarów – od razu czujemy do niego antypatię. Bo polubiliśmy już sympatycznego Talara, zaczęliśmy się z nim identyfikować, a tutaj nagle wszystko mąci akowiec Zbożny, który w czasie Powstania (a więc dawno temu) kochał „Sarnę” – Basię Lawinę, dziś żonę Talara. Mniejsza o to, że Basię oszukano, wmawiając jej, że Łukasz nie żyje – ostatecznie akowiec Lawina wtranżala się nie wiadomo po co w tę sielankę, a w dodatku irytująco używa od czasu do czasu angielskich słów (po 11 latach emigracji…) – na przykład air condition.
Nie ma chyba film bardziej fałszywego, wrednego niż „Dom” w ukazaniu Października 56. Teza jest jasna, wyciągana przez komunistów podczas każdego „kryzysu”, każdej krótkotrwałej „odwilży”: socjalizm tak, nie – co najwyżej mityczne wypaczenia. Zauważmy, że spośród serialowych bohaterów sympatię widzów budzą (oprócz samego Talara, rzecz jasna) dwie postacie: twardogłowy komunista Jasiński wyposażony w fizis Wirgilusza Grynia oraz hamletyzujący ubek Tomasz Ciećwierz (w tej roli ujmujący Zygmunt Malanowicz). W filmie według scenariusza Janickiego największymi ofiarami październikowych zmian są właśnie ci dwaj: stary komunista, któremu rozsypał się świat, kiedy zobaczył, że ideały, w które wierzył wcale nie są idealne i ubecki kapuś, doznający iluminacji – na tyle mocnej, że w przypływie wyrzutów sumienia (o takie nie trudno przy uduchowionej twarzy Malanowicza) strzela sobie w łeb. Jak widać, tak modne dziś przedstawianie katów w roli ofiar ma długą tradycję.
Jerzy Janicki, pytany o serwilistyczne elementy swoich scenariuszy odpowiadał niezmiennie: Starałem się zawsze przemycać tyle prawdy, ile było to tylko możliwe, a czasami jeszcze więcej. Nie da się ukryć, że to przemycanie bywało tak bardzo subtelne, że przypominało odwagę anegdotycznych powstańców, którzy przed szturmem na dworzec udali się do kasy, aby wykupić peronówki. Oto w pierwszej części serialu „Dom” pojawia się kapitalnie zagrana przez „Jurcia” Michotka postać Tolka Pocięgły, który do Warszawy powraca z przymusowych polowań na białe niedźwiedzie. Tyle tylko, że tego wszystkiego widz musiał domyślać się nawet nie z półsłówek, ale z… akcentu, jakim mówił, a właściwie „bałakał” Pocięgło. Na wszelki wypadek bardzo szybko przysypie go waląca się ściana zrujnowanej kamienicy. To trochę jak w przywoływanych później przez samego Janickiego „Dziejach kultury polskiej” Bogdana Suchodolskiego, w których nazwa „Lwów” nie padła ani razu. A wracając do „Domu” – w kolejnej części serialu, kręconej już po upadku realnego socjalizmu scenarzysta uświadomi sobie, że uśmiercając Pocięgłę zbyt szybko zakończył lwowski wątek. Dlatego wprowadzi do akcji jego, mieszkającego w Anglii brata-bliźniaka Szczepana, którego zagrał naturszczyk Ryszard Mosingiewicz.
Jak zakochany młodzian
Koniec PRL-u stał się w twórczości Jerzego Janickiego cezurą. Od tej pory o Lwowie będzie mówił już otwarcie – bez przerwy, obsesyjnie, jak zakochany młodzian ciągle opowiadający o swojej najpiękniejszej. I równocześnie jak człowiek, który głęboko wziął sobie do serca słowa wyjęte z wiersza Mariana Hemara „Lwów jak Titanic tonie w ciemnościach niepamięci – (…) nam nie wolno zapomnieć”. Owocem będą piękne książki: literacki przewodnik po zawsze wiernym mieście „Ni ma jak Lwów”, a następnie trylogia Alfabetu Lwowskiego. Jego kolejne tomy to „Cały Lwów na mój głów”, „Towarzystwo weteranów”, „A do Lwowa daleko aż strach”. Alfabet Lwowski to mały przewodnik po „lwowskiej diasporze”, lwowiakach na wygnaniu – rozrzuconych po całym świecie od Bytomia, Wrocławia i Warszawy po Australię. Mottem tych książek mogłaby być zapewne konstatacja Janickiego: „Jeden ze znajomych powiedział mi, że jedna trzecia postaci umieszczonych we współczesnym słowniku kultury polskiej ma lwowski rodowód. Zadzwoniłem z tą rewelacją do Niciei. A on odpowiedział: Już w endyklopedii Olgebrandta była dokładnie ta sama proporcja.” Suplementem do Alfabetu Lwowskiego stał się kolejny tom zatytułowany „Czkawka” – bo lwowskie wspomnienia powracają niczym natrętna czkawka…
Był też Jerzy Janicki edytorem wysokonakładowego tomu lwowskich wierszy Mariana Hemara zebranych w zbiór „Kulikowski chlib”, autorem filmów telewizyjnych, m.in. „Legendy o ostatnim batiarze”, poświęconej Henrykowi Vogelfangerowi, czyli Tońkowi z legendarnej „Lwowskiej fali” oraz dziesiątków kresowych reportaży i audycji telewizyjnych. Wymieniać można jeszcze długo. Wychowany na Łyczakowskiej – ulicy Herberta, Hiolskiego, Hollanka (że wymienimy tylko tych na „H”) – stał się jednym z tych, którzy ponieśli „Miasto w sobie po drogach wygnania”. Może Bóg nie obdarzył go przynależną nielicznym cnotą heroizmu, ale na pewno wyposażył go w inną zaletę, wpisaną zresztą w herb Lwowa: fidelis. Bo o ile po końcu komunizmu mówienie o Lwowie, o – dookreślmy – polskim Lwowie, nie wymagało już heroizmu, to na pewno stanowiło świadectwo wierności. I zapewne w dużej części także dzięki jego pracy dziś w powszechnej świadomości wciąż trwa polski Lwów, a nie jakaś poprawna politycznie wizja miasta, w którym w 1918 roku nie ma żadnej Obrony, żadnych Orląt, a jedynie odsłona polsko-ukraińskiej wojny o Galicję.
Jerzy Janicki wielokroć przypominał fragment wyjęty ze „Strof lwowskich” Mariana Hemara: „Śmierć na obczyźnie nas wymiata / Jak pajęczyny w kącie. / Coraz nas mniej z naszego świata / Co się oddala i odlata / I tylko po nim dzwony dzwońcie.” Dziś te słowa odnoszą się już także do „Jurcia” Janickiego. Jego dusza pewnie hula gdzieś nad Łyczakowem, a tu, na dole – niech mu ziemia lwowską będzie.MARCIN HAŁAŚ
Pierwodruk: „Gazeta Polska”, 25 IV 2007