Fenomen Edwarda Stachury
Data: 2022-07-25 14:39:20Zapewne życie żadnego z pisarzy epoki PRL nie obrosło tyloma mitami, co biografia Edwarda Stachury. Żaden z autorów nie doczekał się też podobnego kultu pośmiertnego ani równie obfitej literatury na swój temat. W przeważającej większości były to jednak całkowicie bezkrytyczne publikacje, a przedstawiany w nich życiorys Stachury przypominał biografię świętego. Jego wielbiciele przekraczali zresztą wszelkie granice uwielbienia – Sted stawał się jednym z wieszczów narodowych, który „cierpiał za miliony”, a jego samobójczą śmierć porównywano do męczeństwa Chrystusa… Fenomen Edwarda Stachury – podobnie jak życie i twórczość wielu innych wybitnych twórców czasu PRL-u – przybliża Sławomir Koper w publikacji Ulubieńcy bogów umierają młodo. Poznajmy bliżej historię Steda.
Na niezliczonych imprezach organizowanych ku czci Stachury pojawiały się tysiące jego wyznawców, teksty poety przenoszono na sceny teatralne (zdarzyła się też ekranizacja Siekierezady), wydawano płyty i kasety z interpretacjami jego piosenek. A każdy gitarzysta hałasujący wieczorem przy ognisku uznawał za punkt honoru posiadanie w repertuarze kilku jego utworów.
Inna sprawa, że „przejmująca” interpretacja piosenek Steda w wykonaniu tych „bardów” często bywała bardzo kłopotliwa w odbiorze. Słuchacze jednak to aprobowali, dla nich było to oznaką czci oddawanej pisarzowi. O poziomie uwielbienia otaczającego Stachurę przekonałem się zresztą osobiście, gdy podczas jakiegoś żeglarskiego rejsu wykonałem pastiszową wersję piosenki Życie to nie teatr. Nigdy wcześniej (ani też później) nie spotkałem się z podobną falą milczącego potępienia – przy ognisku zapadła kompletna cisza, w której nagle poczułem się jak człowiek, który opowiadał sprośne dowcipy w kościele…
Tymczasem Stachura był człowiekiem z krwi i kości, który – jak przystało na rasowego poetę – umiejętnie kreował własny wizerunek. Wprawdzie rzeczywiście miał duszę wędrowca, jednak nie oznacza to, że był samotnikiem albo życiowym abnegatem. Na co dzień preferował dżinsowy strój, ale warto wiedzieć, że uznawał wyłącznie ubrania firmy Lee Cooper, nigdy natomiast nie założyłby „zwyczajnych” levisów, wranglerów, o rifle’ach już nie wspominając. On, który napisał kiedyś, że z nim można tylko „iść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko”, był również kobieciarzem, który utrzymywał bliskie kontakty z kilkoma paniami równocześnie.
Wielbiciele Stachury zapewne nie zastanawiali się też nad tym, z czego właściwie utrzymywał się ich idol. Nigdy przecież nie był oficjalnie zatrudniony, a większość życia spędził, pisząc i wędrując z gitarą. Co prawda podczas tych podróży podejmował różne prace fizyczne, ale z reguły była to forma odwdzięczenia się za posiłek czy nocleg. I zapewne mało osób zdaje sobie sprawę z faktu, że ten wrażliwy poeta czerpał poważne dochody z niemal zawodowej gry w karty. Był bardzo utalentowanym pokerzystą, a do tego dorabiał jeszcze, grając o wysokie stawki w szachy.
Prawdziwym fenomenem w dziejach PRL pozostaje natomiast jego interpretacja otaczającej go rzeczywistości. Edward Stachura opisywał Polskę Ludową z perspektywy własnych wędrówek, wysoko cenił bezpośredni kontakt z przyrodą i ludźmi, ale ani w jego utworach, ani w prywatnej korespondencji w ogóle nie ma żadnych akcentów politycznych. I chociaż jego dorosłe życie przypadło na wyjątkowo burzliwy okres (Marzec 1968, Grudzień 1970, Czerwiec 1976), to jednak nigdy nie wykazywał nawet śladu zainteresowania tymi tematami. Opisywał świat wiejskich sklepów, tanich barów i budek z piwem, ale konsekwentnie omijał wszelkie sprawy związane z polityką. Tak jak Bolesław Prus, który w Lalce nie zauważał rosyjskiego panowania w Warszawie, Stachura, żyjąc w Polsce Ludowej, zdawał się w ogóle jej nie dostrzegać. Wybrał indywidualną drogę i wydaje się, że nie był ani za ustrojem, ani w opozycji do niego. Po prostu chodził własnymi ścieżkami.
„Po roku 1956 pojawiło się w Polsce kilku młodych pisarzy – mówił profesor Jan Błoński – którzy swoją twórczością jakby dawali do zrozumienia, że nie mogą się zmieścić w tym społeczeństwie, jakie powstało (…). Stachura był piewcą nieustannej podróży i rzeczywiście stale podróżował po Polsce, a także i po Europie. Ta podróż miała go uwolnić od cierpienia. (…) I trafił w coś bardzo autentycznego, coś bardzo potrzebnego, zdobył ogromne powodzenie wśród młodych czytelników. I ta jego wędrówka miała rzeczywiście coś osobliwego i coś promiennego. To na pewno zostało w pamięci wielu ludzi”.
Rodzinne problemy Edwarda Stachury
Jerzy Edward Stachura przyszedł na świat w sierpniu 1937 roku w Charvieu we Francji. Jego ojciec trafił nad Sekwanę za chlebem, tam też poznał swoją przyszłą żonę, również pochodzącą z rodziny polskich emigrantów. Stachurowie doczekali się czwórki dzieci, a trzy lata po zakończeniu II wojny światowej zdecydowali się na powrót do kraju. Osiedlili się w rodzinnych stronach Jadwigi Stachury, w Łazieńcu koło Aleksandrowa Kujawskiego.
Przyszły pisarz miał problemy z edukacją. Podczas nauki w liceum w Ciechocinku wagarował, kłócił się z nauczycielami, a do tego dochodziło jeszcze upodobanie do kart i papierosów. W końcu wydalono go z internatu, wskutek czego wyjechał do starszego brata do Gdyni. Kontynuował tam naukę, nie obyło się jednak bez kolejnych problemów, tym razem natury rodzinnej.
„Edward poczynał sobie coraz śmielej, negując nawet prawo mojej żony do wspólnego naszego mieszkania – żalił się jego brat Ryszard Stachura. – Żona była w zaawansowanej ciąży i pewne prace były dla niej uciążliwe. Brat jak zawsze (…) nie chciał pomagać, zachowywał się bardzo niegrzecznie (…), zachowanie wobec żony było skandaliczne. Człowiek, który otrzymuje lokum, wikt, opierunek i kieszonkowe, winien okazywać minimum szacunku”.
Ostatecznie Edward zamieszkał w hotelu robotniczym, a jego stosunki z rodziną nadal pozostawiały dużo do życzenia. Interesował się już wówczas hazardem, a pieniądze na grę wymuszał od brata.
„Niemalże co dzień przychodził do sklepu, w którym byłem kierownikiem – narzekał Ryszard. – (…) Wiedział, że mam bardzo dobre dochody, dlatego nie miał żadnych skrupułów. (…) Wiedział, że go kochałem, i wykorzystywał moją do niego słabość. Dowiadywałem się, że bardzo często przegrywał otrzymane ode mnie pieniądze w gry hazardowe”.
Lublin Edwarda Stachury
Początkowo Sted nie myślał o karierze pisarza i zamierzał zostać malarzem. Być może wynikało to z tego, że – jak opowiadała Czesława Kulikowska, jego koleżanka z gdyńskiego liceum – był w permanentnym konflikcie ze swoją polonistką, która bardzo nisko oceniała jego osiągnięcia w dziedzinie języka polskiego4 . Planował więc studia na Wydziale Sztuk Plastycznych Uniwersytetu w Toruniu, zmienił jednak zdanie i zdecydował się na Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych w Gdańsku. W 1956 roku zdał maturę (z rysunku otrzymał ocenę bardzo dobrą, a z języka polskiego zaledwie dostateczną!!!) i złożył dokumenty na uczelnię. Stał jednak na z góry przegranej pozycji, nie miał bowiem odpowiedniej teczki prac własnych. I stało się tak, jak musiało się stać.
„Wyobraź sobie, że nie dopuszczono mnie do egzaminów ze względu na słabe prace domowe – pisał do przyjaciela Mieczysława Czychowskiego. – Widocznie mieli rację. Pociesza mnie tylko fakt, że oprócz mnie nie dopuszczono kilkudziesięciu innych. Rok zmarnowany. Postaram się jednak zużytkować go jak najlepiej. Będę dużo pisał i malował”.
Nie sposób nie zadać sobie pytania, jak potoczyłyby się jego dalsze losy, gdyby jednak został studentem PWSSP. Uczelnia ta była bowiem zapleczem kabaretu Bim-Bom i to właśnie z niej pochodziło wielu jego członków. Kariery na scenie zapewne by nie zrobił (z powodu wady wymowy), ale mógłby przecież zostać scenografem lub autorem tekstów teatralnych. Ciekawe też, jak potoczyłoby się jego życie, gdyby miał możliwość zetknięcia się z indywidualnościami Cybulskiego i Kobieli. Tego jednak nigdy się nie dowiemy.
Po maturze Stachura powrócił na Kujawy, uczęszczał jako wolny słuchacz na zajęcia na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu w Toruniu. To właśnie z tego okresu pochodzą jego pierwsze publikacje poetyckie na łamach niskonakładowej prasy. Uczestniczył w różnych spotkaniach literackich na terenie kraju i wtedy poznał Andrzeja Bursę, Ireneusza Iredyńskiego i Romana Śliwonika.
Nie zapomniał jednak o studiach i w następnym roku zdał egzamin wstępny na romanistykę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Nie miał zresztą większego wyboru – musiał się dostać na studia, gdyż osiągnął już wiek poborowy, a wypełnianie „zaszczytnego obowiązku” wobec socjalistycznej ojczyzny jakoś nie leżało w zakresie jego zainteresowań.
„Stachurę poznałem, kiedy »waletował« w domu studentów KUL – wspominał Waldemar Michalski. – (…) Późnym wieczorem, korzystając z nieuwagi portiera, wślizgiwał się do akademika. Pokoje były tu ośmio-, a nawet dziesięcioosobowe. Na piętrowych żelaznych łóżkach zawsze znalazło się jakieś wolne miejsce. Blondyn o lekko kędzierzawych krótkich włosach, średniego, ale słusznego wzrostu o dosyć mocnej sylwetce zwracał naszą uwagę także ubiorem: lekko wyblakłym granatowym dżinsowym oryginalnym strojem – taka bluza i spodnie były wówczas marzeniem każdego młodego chłopaka. Na gołe materace łóżka kładł się ubrany, tak jak chodził. Zamiast poduszki podkładał pod głowę kilka numerów kolorowego magazynu »Paris Match«. Wiedzieliśmy, że pisze, chodził więc w glorii poety i to tłumaczyło różne jego obyczaje. Sprawiał wrażenie zamkniętego w sobie. Nie szukał biesiadnego towarzystwa, sam wybierał przyjaciół i towarzyszy rozmowy”.
Problemy lokalowe niebawem zresztą zniknęły, bo Stachura oficjalnie dostał miejsce w akademiku oraz stypendium żywnościowe (na KUL-u nie przyznawano zasiłków finansowych). Coraz częściej jednak bywał nieobecny na zajęciach, coraz bardziej wciągało go życie literackie. Szczególnie często wyjeżdżał do Warszawy, gdzie regularnie odwiedzał siedzibę „Współczesności”. Dobrze poznał jej rozrywkowe kolegium redakcyjne, a czasami ze stolicy przywoził nawet prośby o usprawiedliwienie absencji na uczelni (na blankietach firmowych redakcji!).
„Redakcja dwutygodnika »Współczesność« uprzejmie prosi o usprawiedliwienie nieobecności studenta Edwarda Stachury na zajęciach w dniach 24.11 i 25.11.1958 roku. W tych dniach odbywały się w naszej redakcji posiedzenia Teatru Poezji, na które zaprosiliśmy pana Edwarda Stachurę”.
Oczywiście w redakcji czasopisma nigdy nie działał żaden Teatr Poezji i bardziej prawdopodobne wydają się posiedzenia przy piwie za pomnikiem Kopernika lub rajdy szlakiem warszawskich knajp. I to faktycznie mogło przypominać teatr, ale niekoniecznie poezji…
Okazji do zabawy nie brakowało również w Lublinie, a niektóre imprezy miały dość dramatyczny przebieg. Pewnego dnia Stachura przyszedł do akademika, nieco utykając. Wkrótce okazało się, że w kawiarni Lublinianka wdał się w bójkę i uciekając przed przeciwnikami, wyskoczył z pierwszego piętra na chodnik.
„Bardziej zorientowani w jego obyczajach mówili, że gra namiętnie i skutecznie w pokera – kontynuował Michalski. – Że karta mu »idzie« i że w ten sposób zdobywa pieniądze na życie. Pieniądze go się nie trzymały. Oddawał długi, gustował zwyczajem francuskim w dobrym winie, pożyczał potrzebującym”.
Nauką też nie przejmował się specjalnie i nigdy nie widziano go w „cichaczu”, gdzie studenci przygotowywali się do zajęć. Bardziej interesowały go dyskusje o poezji i literaturze, podczas których czasem wyciągał gitarę i śpiewał piosenki Georges’a Brassensa. Ale poza tym nie szukał towarzystwa innych ludzi.
„Najbardziej charakterystyczną – wspominał Mirosław Derecki – łatwo rzucającą się w oczy cechą Stachury była, już w tamtych studenckich lubelskich latach, jego osobność. Sted nie tylko był inny – zarówno jako członek studenckiej społeczności (…), jak i początkujący pisarz, dystansujący się wobec młodych grup poetyckich i ich programów. On po prostu był zwykle sam ze sobą. Najczęściej widywało się go, jak samotnie szedł ulicą na wykłady, jak samotnie z lubością wygrzewał się na słońcu zawsze na tej samej ławce na środku KUL-owskiego dziedzińca, po lewej stronie od głównego wejścia, lub gdy samotnie siedział nad szklanką herbaty w którejś z kawiarń”.
Jego wiersze pojawiały się na łamach lubelskiego „Sztandaru Ludu”, a niebawem także w czasopismach o zasięgu ogólnopolskim: „Tygodniku Powszechnym” (debiut w dziedzinie prozy), „Więzi” i „Współczesności”. Jednak pierwszy wieczór autorski zakończył się klęską, albowiem organizatorzy, obawiając się niskiej frekwencji, zaprosili grupę kombatantów wojennych i emerytowanych nauczycieli. Ludzie ci kompletnie nie rozumieli utworów młodego poety, toteż podczas dyskusji doszło do awantury.
„Dość powiedzieć, że wywody dyskutantów, przyzwyczajonych dotąd głównie do odbioru utworów Marii Konopnickiej czy Teofila Lenartowicza, były druzgocące. Sted – do żywego dotknięty – przebił obecnych argumentem, iż jeśli w ogóle zniżył się on, Poeta, do poziomu obecnego na sali audytorium, to tylko ze względu na honorarium, które jest mu niezbędne dla zapłacenia za obiad i butelkę wina, i że dyskutować dalej nie ma zamiaru! O reszcie – lepiej nie wspominać”.
Nie lepiej było podczas mityngu literackiego zorganizowanego na KUL-u. Młodzi twórcy (był wśród nich Stachura) „zamiast sycić się wzajemnie poezją”, oskarżali się nawzajem o plagiaty, a poeta Andrzej Tchórzewski „wołał wielkim głosem, żeby niektórzy, zamiast pisać wiersze, poszli lepiej na wieś sadzić buraki cukrowe”.
Trzeba przyznać, że wówczas nie ceniono Stachury i jego utworów. Traktowano go „trochę jak jakiegoś Janka Muzykanta”, który kocha poezję, ale nie posiada talentu. Niektórzy twierdzili wręcz, że „Sted to prymityw”, na co zapewne wpływ miało to, że nie „szukał literackich przyjaźni, dojść i układów”. Na dodatek podczas dyskusji na ogół milczał albo „mruczał pod nosem przekleństwa”.
Niechęć wzbudzało również jego zachowanie wobec płci pięknej, zdarzało mu się bowiem, że przesiadując na swojej ulubionej ławce na dziedzińcu KUL-u, „pluł »niechcący« pod nogi przechodzącym studentkom, warcząc cicho: »Te k-k-urewskie d-d-robnomieszczanki«”. Do wszystkich jego wad dochodziło jeszcze jąkanie się, które skutecznie utrudniało mu interpretację własnych utworów.
W tym czasie jedna z afer z udziałem Steda oparła się nawet o władze uczelni, a poszło o grę w pokera, a właściwie o dużą wygraną Stachury.
„Otóż pewnej nocy – opowiadał Derecki – Sted ograł w pokera do ostatniej nitki niejakiego Rysia X, zwanego powszechnie »Filozofem«. A ten, całkiem nie po męsku, poszedł ze skargą do prorektora Zdzisława Papierkowskiego, prosząc, aby spowodował on zwrot przegranych pieniędzy oraz zegarka. Reakcja Papierkowskiego była natychmiastowa: »Jeśli pan był taki głupi, żeby grać w karty, i jeszcze z takim, który potrafi lepiej od pana, to ma pan tylko jedno wyjście: zmądrzeć przed następnym razem!«. I tak profesor sprawę zamknął….
Edward Stachura: na szerokie wody
Wydaje się, że Edward w ogóle nie był człowiekiem zdolnym do systematycznej pracy czy nauki. Regularny udział w zajęciach akademickich był obowiązkiem ponad jego siły, podobnie zresztą jak załatwianie różnych wydziałowych formalności. Nie umiał sobie poradzić nawet z najbardziej podstawowymi sprawami.
„(…) nie potrafię studiować, gdyż jestem włóczęgą z urodzenia – przyznawał w liście do Czychowskiego.
– Wyobraź sobie, że mam teraz kupę kolokwi, których nie obawiam się absolutnie (a nie mam jeszcze wyrobionego indeksu). Nie wyobrażasz sobie, jaką męką jest dla mnie załatwianie tego rodzaju formalności. Poza tym, cholerny kłopot z łaciną. Nie byłem na żadnym lektoracie. Lektoraty z łaciny są zawsze o wpół do ósmej. Trzeba jeszcze przed tym zjeść śniadanie w stołówce. A więc trzeba wstać co najmniej za 15 siódma”.
Pierwsze podejście do KUL-u zakończyło się tak, jak musiało się zakończyć – Stachura został skreślony z listy studentów. Wtedy ponownie zdał egzamin wstępny i tym razem udało mu się zaliczyć pierwszy rok. Niebawem znowu usunięto go z uczelni z powodu „niepodjęcia zajęć uniwersyteckich”, a przy okazji przytrafiło mu się jeszcze postępowanie dyscyplinarne. Chodziło o uprawianie hazardu na terenie akademików…
Wreszcie zdecydował się na wyjazd z Lublina, który najwyraźniej nie był mu pisany. Musiał jednak kontynuować naukę z powodu zagrożenia służbą wojskową, bo w armii na pewno czułby się znacznie gorzej niż podczas załatwiania formalności w dziekanacie. Postanowił więc przenieść się do Warszawy, gdzie były większe możliwości kariery literackiej. Przy okazji zamierzał też wznowić studia na Uniwersytecie Warszawskim.
„Wróciłem przed dwoma dniami z Wrocławia, w którym przebywałem miesiąc chyba, i dobrze przebywałem, bo miałem gdzie spać i co jeść i pisałem dużo i wspaniale – tłumaczył w liście w maju 1960 roku. – Czasami tęsknię do Lublina, choć to było dla mnie miasto przeklęte. (…) Będę próbował dostać się [na] Uniwersytet Warszawski, choć nie potrafię zupełnie takich rzeczy, i choć wiem, że dla mnie akademia, to są wiatry przestronne: i ja wśród nich jestem ulubieniec”.
Czasami jednak zdarzają się cuda, bo niewiele było w tym zasługi samego Stachury. W przeniesieniu się na drugi rok romanistyki Uniwersytetu Warszawskiego pomogli mu literaccy przyjaciele ze stolicy, a najbardziej przydały się prywatne znajomości Henryka Berezy.
„[Byłem] w bardzo dobrych układach towarzyskich z profesorem Maciejem Żurowskim – opowiadał krytyk – i gdy doszło do przenosin Stachury z Lublina, z KUL-u na Uniwersytet Warszawski, mogłem Stachurę profesorowi zarekomendować i przekonać profesora o tym, że mamy tutaj do czynienia z kimś wybitnym i godnym wszelkiej pomocy. I to nie były łatwe sprawy, chodziło o zupełnie podstawowe rzeczy, o wyrobienie dokumentów, o przyjęcie bez dokumentów, chodziło o meldunek”.
W tym czasie Stachura szczególnie zbliżył się ze Stanisławem Grochowiakiem, który wziął na siebie rolę mentora. W jego domu traktowany był niemal jak członek rodziny, a zażyłość ta powiększyła się jeszcze bardziej, gdy Sted uratował od śmierci córkę swojego starszego kolegi.
„Siedział kiedyś na parapecie okna domu Grochowiaków na Sadybie, gdzie czasem pomieszkiwał i grał na gitarze – wspominał Roman Śliwonik. – Nagle pędem wybiegł z mieszkania, zbiegł kilka pięter, bo usłyszał krzyk dziecka. I zdążył uratować córkę Staszka, która tonęła w fosie”.
W Warszawie Stachura podjął również pierwszą i ostatnią próbę przyłączenia się do sformalizowanej grupy literackiej. Była nią Orientacja Poetycka Hybrydy działająca przy klubie studenckim o tej samej nazwie. Grupa wydawała własne pismo („Widzenia”, później „Orientacja”), aktywnie też organizowała różnego rodzaju imprezy literackie. To właśnie dzięki współpracy z „hybrydowcami” Stachura poznał Ryszarda Milczewskiego-Bruna, który miał odegrać znaczną rolę w jego życiu.
Sam jednak nie zagrzał miejsca w „Hybrydach”, bo już w 1962 roku opuścił grupę zrażony dyskusjami i sporami o „to, co zawsze pozostanie sporne”. Nie przeszkodziło mu to jednak w debiucie książkowym, albowiem w tym samym roku ukazał się zbiór jego opowiadań Jeden dzień.
„(…) niezwykłym zjawiskiem jest niewątpliwie twórczość Edwarda Stachury – pisał w recenzji Jarosław Iwaszkiewicz. – (…) Jego tomik noszący tytuł Jeden dzień wzbudził we mnie uczucia obce tym, co piszą o książkach: entuzjazm i wzruszenie. Ta osobliwa proza, ta niby naiwna składnia, przeczyste zdania z dziwnymi powtórkami, ta melancholia – i głębokie, wewnętrzne umiłowanie życia, radość ze wszystkiego, co ono przynosi mniemanemu wagabundzie, wyczucie pejzażu polskiego i polskiego codziennego dnia, tęsknota do miłości i wiara w miłość – jakie to wszystko młode i pełne zachwytu”.
Zmiany zachodziły również w życiu prywatnym Steda, który w kwietniu 1962 roku poślubił Zytę Annę Bartkowską.
Edward Stachura: przy karcianym stoliku
„Zastanawiała jego dwoistość – wspominał Stachurę Marek Nowakowski. – Liryczny poeta, piewca piękna natury, tropiciel ulotnych wrażeń – w kontraście zaś zadymione spelunki pokerowego znoju. W tej kwestii zachowywał powściągliwość i nigdy nic nie opowiadał o nocach przy kartach. Dziwny odmieniec. Mieszanina bożego człowieka, nawiedzonego artysty, kmiota, Francuza”.
Nowakowski miał okazję poznać Steda w redakcji „Współczesności”. Młody pisarz zwrócił jego uwagę „swoją odmiennością”, szczególnie widoczną wtedy, gdy „wygłaszał hymny o wolnym życiu na łonie przyrody z dala od miejskiego chaosu”. Uważał, że Stachura jest człowiekiem „leśno-łąkowym”, który darzył „kultem fizyczną pracę” i „podziwiał drwali, kopaczy, tragarzy”. Dzięki temu był całkowicie nowym zjawiskiem w gronie stołecznych twórców – pisarzem, który wnosił w „sprawy miastowych chłopaków świeży powiew”. Jednocześnie Nowakowski zupełnie nie mógł zrozumieć, w jaki sposób taki człowiek może się utrzymywać z gry w pokera.
„(…) miał tajemniczą skłonność do hazardu. Był pokerzystą od czasów studenckich w akademikach Lublina i Warszawy. Później grywał w doborowym towarzystwie zawodowych graczy. Grywał i wygrywał. Zawodowcy cenili go jako twardego partnera i zapraszali do walki o dużą pulę. Kiedyś nad ranem zadzwonił do mnie z prośbą o pożyczkę.
– Idzie mi karta – powiedział.
Po kilku dniach w zamian za pożyczone pieniądze wręczył mi zegarek marki Doxa. Miał ich kilka do wyboru jako łup po zwycięskiej grze”.
Stachura grał wszędzie, gdzie tylko nadarzyła się sposobność, a przy karcianym stoliku zachowywał się inaczej niż zwykle. Skupiony, małomówny, koncentrował się wyłącznie na kartach. Właśnie w takiej sytuacji poznał go historyk Wiesław Niesiobędzki, rozgrywka odbywała się bowiem w jego pokoju w toruńskim akademiku.
„Było ich czterech – wspominał Niesiobędzki – Kamon, Szeryf, Sosna, ci już od dawna zalęgli się w naszym pokoju jako etatowe »walety« i ten czwarty – jasnowłoso-kędzierzawo-niebieskooki o zręcznych palcach”.
Koledzy Niesiobędzkiego solidarnie grali przeciwko Stachurze i pisarz przegrywał. Mimo to przez dłuższy czas zachowywał spokój, jednak gdy przegrał pulę o wartości 2 tysięcy złotych, zareagował.
„(…) wyjął z kieszeni fiński nóż, nową talię kart, położył na stole i podszedł do Szeryfa: – Przesiądziemy się powiedział. Krzykaczom zrobiło się inaczej. – Sted, nie wygłupiaj się – truchlejącym głosem powiedział chyba Kamon, którego tak nazwano od jego histerycznych wrzasków przy pokerze. (…)
W niecałą godzinę tamci trzej byli wyczyszczeni przy akompaniamencie ich wrzasków i w ciszy jego milczenia. Jasnowłoso-kędzierzawo-niebieskooki Sted nie zgodził się grać o non-ironową koszulę Kamona i czarny kapelusz Szeryfa. Wstał od stołu, schował nóż, karty i pieniądze (…) i powiedział: Idę się napić. – Zostań, człowieku – powiedziałem. Wiedziałem, że ci trzej zaraz się wyniosą, gdyż zawsze po przegranej szybko udawali się na poszukiwanie frajera.
Gdy zostaliśmy w pokoju sami, wyciągnąłem z torby wina [trzy butelki malagi – S.K.] i do północy wypiliśmy wszystko, co miałem, a o północy rzygaliśmy, bo to wino było straszliwie czerwone i słodkie”.
Dzięki pokerowej dobrej passie Stachura umeblował mieszkanie, w którym mieszkał z żoną. Dochody z hazardu zapewniały mu również możliwość spokojnej pracy literackiej. Niestety, jak każdy hazardzista, czasami nie wiedział, kiedy należy przerwać grę i zadowolić się dotychczasową wygraną. Świadkiem jednej z jego spektakularnych klęsk był Roman Śliwonik, który towarzyszył Stedowi w charakterze maskotki mającej przynieść mu szczęście. I początkowo rzeczywiście przynosił.
„Poszedłem – wspominał Śliwonik. – Gra odbywała się w czyimś mieszkaniu w Alejach Jerozolimskich, w okolicy hotelu Polonia. Słyszałem, że Sted grywa w pokera, jednak nie traktowałem tego poważnie, a tu rzeczywistość potwierdziła wysokie umiejętności i zawodowstwo Steda, bo w domu gry przyjęto go z powagą i szacunkiem.
Gra trwała całą noc, była wódka, poczęstunek przygotowany przez właściciela mieszkania, dla którego chyba przy każdym rozdaniu odkładano sporą sumę pieniędzy”.
Śliwonik z zainteresowaniem obserwował Stachurę, bo od tej strony jeszcze go nie znał – Sted „był skupiony, nie dowcipkował, mówił mało i wygrywał”. Atmosfera przypominała zachodni film kryminalny, a emocje potęgował fakt, że wszystko to działo się wbrew obowiązującemu prawu. Grano zresztą o naprawdę duże pieniądze Śliwonik był zaskoczony wysokością stawek. Nad ranem rozgrywka się skończyła, a Stachura wygrał od przeciwników poważną kwotę.
„Zadymieni, niedopici a skacowani, ale przecież zwycięscy poszliśmy zwyczajem wszystkich pijaków na Dworzec Centralny na piwo. Sted co chwila wyciągał plik banknotów, przeliczał, ja wciąż nie wierzyłem w to wszystko, a już zupełnie nie pojmowałem, że w ciągu nocy można wygrać sumę, która wystarczy na rok, a już na pewno na pół roku życia.
Tak wyceniał swoją wygraną Stachura. Na rok spokoju nawet po spłaceniu długów. Może na pół roku. Cieszył się. Tak radosnego, przepojonego radością jeszcze go nie widziałem. Jakby promieniał, pławił się w szczęśliwości prawie absolutnej. Oto tak wygląda człowiek, z którego bije widoczna radość. Zadowolenie. Prawie pycha”.
Niestety, na dworcu Stachura spotkał dwóch znajomych z Lublina, których kiedyś niemiłosiernie ogrywał. Powracali „z dużej gry w Sopocie”, a jeden z nich pokazał nawet „rulon pieniędzy, przy którym rulon Steda był mały”. Edward potraktował to jako zaproszenie, uważał, że bez większych problemów zdyskontuje swój poprzedni triumf. Był przekonany, że tego dnia szczęście mu sprzyja i zapewni sobie środki do życia na jeszcze jeden rok. Śliwonik był jednak zbyt zmęczony, by dalej pełnić rolę maskotki, i nie chciał jechać do mieszkania Stachury.
„Sted posmutniał, kiedy odmówiłem, ale tamci zgodzili się pojechać i sprawa została przesądzona.
– Nie znam się na pokerze – jeszcze ostrzegałem – ale jest ich dwóch. Ty zostaniesz sam.
– Rano wpadnę do redakcji – mówił Sted. – Bądź o jedenastej, zapraszam cię na śniadanie do »Harendy«. Będziesz?
Oczywiście, że byłem.
I dobrze, że przyszedłem wcześniej, bo Sted miał chociaż od kogo pożyczyć na śniadanie. Przegrał wszystko. Wszystko. To ja miałem rację. Przez lata, kiedy się nie widzieli, znajomi Steda stali się zawodowcami.
– Miałeś rację. Miałeś. Było ich dwóch na jednego. Dwóch. Nie miałem szans. Piłem. Byłem zmęczony.
– Szkoda – powiedziałem – mogłeś za te pieniądze dużo napisać.
– Cały rok. Cały rok albo i więcej – mówił zgaszony można było popisać.
Tak mówiliśmy zawsze, kiedy wpadły nam jakieś pieniądze.
Będzie za co popisać”.
Stachura i Zyta
Małżeństwo Stachury było dużym zaskoczeniem dla jego znajomych, wcześniej bowiem nie interesował się specjalnie płcią piękną. Podczas studenckich imprez w Lublinie z reguły trzymał się z boku, zadowalając się popijaniem wina. Nie szukał bliższych znajomości i sprawiał wrażenie człowieka, dla którego liczy się tylko pisanie.
„Zyta była dziewczyną bardzo popularną na Uniwersytecie Warszawskim i miała bardzo wielu starających się o jej względy – wspominał jej kolega ze studiów Bogdan Dworek. – Dlatego też trudno mi było zrozumieć, że Stachura, autor poematu Przystępuję do Ciebie, właśnie w tak konkretny sposób przystąpił do Zyty, zostając jej mężem”.
Wybranka Stachury również przez dłuższy czas poszukiwała swojego miejsca w życiu. Przez trzy semestry studiowała w stołecznej PWST, po czym przeniosła się na filozofię na Uniwersytecie Warszawskim. Na uczelni poznała Stachurę i oboje szybko przypadli sobie do serca.
„To była wielka miłość – wspominała siostra Steda, Eliana. – Zarówno w tamtych czasach, jak i dzisiaj zupełnie niespotykana. Byli w sobie bardzo zakochani. Wielokrotnie podziwiałam ich wzajemne uczucie, kiedy podczas różnych okazji spotykaliśmy się w Aleksandrówku”.
Początkowo nie mieli własnego mieszkania, po roku otrzymali jednak niewielką kawalerkę na Grochowie przy ulicy Rębkowskiej. Lokal przyznano Stachurze z puli Urzędu Rady Ministrów, a w jego przydziale bardzo pomógł Jarosław Iwaszkiewicz.
Podstawowym problemem rodziny pozostawały jednak finanse – Sted nigdy nie miał ochoty na stałą pracę, a jego literackie dochody były bardzo nieregularne. Ratował domowy budżet grą w pokera, trudno jednak ten rodzaj zarobkowania uznać za bezpieczny. Pewną stabilizację zapewnił etat Zyty w Polskiej Agencji Prasowej, gdzie przez rok pracowała jako korektorka. Gdy jednak straciła pracę, Stachura ubolewał, że dopóki żona nie znajdzie innego zajęcia, to będą „bidować”.
„Pamiętam mieszkanie Stachurów na Grochowie – opowiadał Dworek. – Pod nieobecność Steda zaprosiła mnie jego żona, Zyta Oryszyn. Było to dość dziwne mieszkanie, z nieodłącznym psem i ta Zyta, która mimo że była niedopasowana do świata i życia, świetnie dopasowała się do Stachury. Zupełnie nie mogłem sobie wyobrazić, jak wygląda ich życie na co dzień. O Stachurze mówiła jednak z najwyższym uwielbieniem”.
W tym mieszkaniu czasami działy się naprawdę dziwne rzeczy. Poeta Wacław Tkaczuk, który mieszkał w ich kuchni przez kilka miesięcy, był świadkiem dziwnych fascynacji Stachury. Przez pewien czas pisarz interesował się bowiem (całkiem na poważnie) wywoływaniem duchów, a był przy tym wybredny i dlatego najbardziej interesowały go możliwości kontaktu ze zmarłymi pisarzami i filozofami.
„Tych seansów spirytystycznych nie traktowałem serio – relacjonował Tkaczuk. – Wywoływaliśmy duchy Swinarskiego i Teilharda de Chardin’a [francuski jezuita i filozof – S.K.]. Stachura zadawał mu pytania po francusku. Odpowiedzi były też po francusku. O dziwo, bardzo zgodne z założeniami filozofii de Chardin’a. Stachura nie znał tych problemów, dlatego też dało mi to do myślenia”.
Pomimo wszelkich niedogodności był to chyba jedyny okres stabilizacji w życiu Steda. Szczególnie wtedy, gdy dobrze mu szło w pokera, ich kawalerka sprawiała wrażenie normalnego inteligenckiego domu.
„Mieszkanie Zyty i Edwarda Stachurów na Rębkowskiej – dodawał Tkaczuk – było przez wiele lat najnormalniejszym w świecie mieszkaniem. Chciałbym, aby o tym wiedzieli ci, którzy wędrówki Stachury zbyt pospiesznie i zbyt dosłownie utożsamiają z bezdomnością. Jadało się tu w czasach dostatku dobrze i do syta. I zawsze przy nakryciu leżały świeże płócienne serwetki”.
Zyta czasami towarzyszyła mężowi w jego wędrówkach po Polsce. Często odwiedzała z nim okolice Głogowa, gdzie Sted przygotowywał się do pisania Siekierezady. Mieszkali wówczas u zaprzyjaźnionego pisarza Jana Czopika-Leżachowskiego. I sądząc z zachowanej korespondencji Steda, jego żonie nie brakowało wówczas fantazji.
„Jesień jest niesamowita w lesie i na polu – pisał Stachura do poety Janusza Żernickiego. – Wieczorem mgły też niesamowite. W Zaduszki byliśmy z Zytą i Czopikami na starym całopalnym cmentarzu łużyckim pod Głogowem. Tam na wydmach paliliśmy świeczki, a potem rozpaliliśmy wielkie ognisko z kartoflanych łętów i skakaliśmy przez nie, i piliśmy alpagę, wylewając pół butelki w piasek – duchom w gardła”.
Coś jednak zaczęło się psuć w ich związku. Bezpośrednich przyczyn nie znamy – Stachura nigdy o nich nie mówił, a i Zyta zachowywała wzorową dyskrecję. Niewykluczone, że przyczyną kłopotów był brak stabilizacji finansowej oraz upodobanie pisarza do koczowniczego trybu życia. Swoją rolę mogły również odegrać ambicje obojga, albowiem Zyta również pisała i nie zamierzała się zadowolić rolą żony przy mężu. Tym bardziej że tego męża często nie było w domu.
W 1969 roku na łamach „Twórczości” opublikowano debiut powieściowy Zyty, Najada, rok później książka pojawiła się w księgarniach nakładem Czytelnika. Pani Stachura występowała pod pseudonimem (jako Zofia Oryszyn), najwyraźniej nie chcąc, by jej książkę kojarzono z osobą męża. Ale i tak odniosła sukces, otrzymała Nagrodę imienia Wilhelma Macha za najlepszy debiut roku. Rok po Najadzie pojawił się Melodramat, a niebawem Gaba-Gaba, czyli 28 części wielkiego okrętu.
„Te pierwsze trzy książki to była taka erupcja wyobraźni – mówiła wiele lat później. – Byłam takim dzieckiem, które w domu zachowuje się normalnie, ale jak wybiegnie na podwórko, to szaleje, jest w innym wszechświecie, gdzie żyją skrzaty, duchy i inne postaci, i pejzaże. Nawet jako dorosła miałam w głowie jakieś swoje wszechświaty i chciałam się po nich wybiegać”
W marcu 1969 roku Stachura wyjechał na roczne stypendium do Meksyku. Studiował literaturę i język hiszpański na UNAM (Universidad Nacional Autónoma de México – Narodowy Uniwersytet Autonomiczny Meksyku), tłumaczył i publikował w miejscowych pismach utwory własne i przyjaciół. Zafascynowała go literatura latynoamerykańska, przekładał Borgesa, Cortazara i Marqueza, tłumaczył także meksykańskie piosenki, które wykonywał na spotkaniach literackich. Ale przede wszystkim tęsknił za Zytą i w związku z tym żył bardzo oszczędnie, pragnąc, by do niego przyjechała. I rzeczywiście żona pojawiła się za oceanem, jednak ich wspólny pobyt tam trudno nazwać szczęśliwym. Właśnie wówczas nastąpił ostateczny rozkład ich związku.
„(...) na ten świat ja wiem, po co przyszedłem – pisał Sted w styczniu 1970 roku – ale żałuję tego, lepiej byłoby dla mnie, żebym nigdy nie narodził się, przeklinam dzień ten (...), wiem, że kochałem i kocham jak nikt inny nie kochał na tej śmierdzącej zafajdanej planecie i wiem, że mam prawo płakać teraz i za kilka dni (...), a może już za chwilę żyły sobie podciąć, bo nie mam już nic (...), nie mam włoska, na którym (...) 10 lat wisiałem (...), dlatego umrzeć chcę, żeby nigdy nie przestać Ciebie kochać”.
Po raz pierwszy poważnie myślał o samobójstwie – odejście ukochanej kobiety było dla niego nie do zaakceptowania, tym bardziej że pomimo założonej sprawy rozwodowej nadal mieszkali pod jednym dachem – i do tego w kawalerce.
„Po ataku – zapisał pod koniec sierpnia 1970 roku. – Trzy, cztery razy dziennie napadało mnie straszliwie, żeby skończyć. Ale walczyłem, walczyłem, chwytałem się powietrza, walczyłem o życie, oczywiście nie dla siebie, ale dla kogoś, komu ciągle przyznawałem sumienie i bałem się, że będzie temu komuś czasami być może trochę niedobrze przez to właśnie, że ja formalnie skończę moje od dawna, od wielu miesięcy zakończone życie”.
Był jednak drażliwy, miał do Zyty pretensje o to, że „zrobiła sobie jedzenie, a jemu nie”. Jeszcze raz spróbował o nią walczyć – razem spędzili kilka tygodni na Bliskim Wschodzie, jednak bez rezultatu. Nic już nie dało się uratować i we wrześniu 1972 roku orzeczono rozwód. Niemal przez trzy lata mieszkali jeszcze razem na Rębkowskiej.
„Chodziłem po ulicach kompletnie otumaniony (…) i gładziłem jej głowę, jej włosy, to znaczy powietrze obok mnie, bo jej nie było już przy mnie, sam byłem, w samotności straszliwej (…) otoczony powietrzem, które stawało mi w gardle”.
Niewykluczone, że to właśnie z powodu żony całkowicie oddał się wówczas wędrownemu trybowi życia, uciekając przed nią i przed wspomnieniami o niej. Pojawiały się wprawdzie kolejne kobiety, ale właściwie nigdy już nie powrócił do równowagi psychicznej. I być może początek jego tragedii miał miejsce właśnie w chwili rozpadu ich małżeństwa.
Zyta powędrowała natomiast własną drogą. Wydawała powieści i zbiory opowiadań, związała się z opozycją (Sted zapewne nigdy by tego nie zrozumiał), publikowała w drugim obiegu, współpracowała z Niezależną Oficyną Wydawniczą, działała w Komitecie Kultury Niezależnej. W 1996 roku wyszła za mąż za Andrzeja Kaczyńskiego i razem z nim publikowała na łamach „Rzeczpospolitej”. I nigdy nie udzieliła wywiadu o Stedzie, ani nie udostępniła pamiątek po nim.
Życiopisanie Edwarda Stachury
„Wracając na gapę z Poznania w 1957 roku – wspominał Janusz Żernicki – wbrew technice trampa, którą Sted miał doskonale opanowaną, schwytano nas – zarobiliśmy na bilet i karę (ba, nawet na jakieś wino) występując w wagonach. Na szczęście konduktor był pobłażliwy. Sted grał i śpiewał (grał na organkach), ja recytowałem wiersze Gałczyńskiego”.
Upodobanie do koczowniczego trybu życia Stachura przejawiał od lat, ale dopiero po rozwodzie ciągłe wędrówki stały się jego sposobem na życie. Czerpał z tego ogromną radość, nigdy bowiem nie potrafił zbyt długo przebywać w jednym miejscu. Podróżował po kraju, przemieszczając się pociągami, autobusami, autostopem, a czasami pieszo. Nocował u znajomych albo w zupełnie przypadkowych miejscach, a gdy pogoda pozwalała, sypiał pod gołym niebem.
„Przed świtem, gdy zaczęło się rozwidniać, zapadłem trochę głębiej w płytki sen i spałem przez jakieś trzy godziny dobrotliwe, łaskawe, w ciągu których nic mi się takiego straszliwego nie śniło, żebym musiał ostrym krzykiem, takim wyjącym rzężeniem przebijać się przez gęstą plazmę na powierzchnię, do jawy. Obudziłem się zziębnięty i jak zawsze niewypowiedzianie zaczarowany tym cudem, że wszystko, wielkie dzięki, jest na swoim miejscu: ziemia, niebo, rzeka, drzewa nad rzeką, ptaki w listowiu, i że nie trzeba na nowo tworzyć tego, co już zostało, wielkie dzięki, stworzone. Kiedy człowiek budzi się w domu, pod dachem, wśród czterech ścian, nie zawsze jest pewien, że na zewnątrz domu, na dworze, wszystko jest, jak było”.
Tryb życia trampa potrzebny był Stachurze nie tylko jako człowiekowi, ale również jako pisarzowi. Sted tworzył bowiem wyłącznie z autopsji i nie wyobrażał sobie pisania opartego na relacjach innych ludzi. Dlatego też podczas pracy nad Siekierezadą przez dłuższy czas pracował wśród drwali na ziemi głogowskiej, a umożliwił mu to jego przyjaciel Jan Czopik-Leżachowski.
„Był u nas taki nauczyciel, nazywał się pan Czopik, i przyszedł do mnie z kolegą – wspominał Władysław Majdański opisany w powieści jako leśniczy Bogdański. – Mówi: czy ja potrzebuję robotnika do pracy. Byłem wówczas, pracowałem jako leśniczy. Pracy w lesie zawsze mi... było moc, dużo... i pracowników zawsze mi, nam potrzeba. Mówię: bardzo chętnie. On mówi: mam takiego kolegę, który chce pracować w lesie. Młody, zdrowy, silny. No, mówię: takich nam potrzeba do pracy. No i przedstawił mi tego pana Stachurę”.
Pisarz nie był jednak najlepszym nabytkiem, wprawdzie twierdził, że wie, jak wygląda praca drwala, ale okazało się, że ją „zna raczej ze słyszenia”. Nie orientował się nawet w zasadach działania piły spalinowej, w efekcie przesunięto go do obcinania i palenia gałęzi. Zarabiał niewiele, ale z uśmiechem mówił, że „na papierosy wystarczy”. Dla niego liczyła się obserwacja środowiska, zachowania i mentalności ludzi.
„W niedzielę zapraszaliśmy go do nas na obiad – opowiadał Majdański. – Był bardzo przyjemny i bardzo grzeczny. O sobie mówił mało, lubił słuchać. (…) Nic nie mówił, że zamierza napisać książkę o Grochowicach, nie było widać, żeby coś zapisywał czy notował”.
Przebywając wśród drwali, nie żył jednak wyłącznie z tego, co zarobił w lesie. Przed wyjazdem zadbał o przyznanie mu ryczałtu terenowego z kasy Związku Literatów Polskich. Sted mógł być trampem i włóczęgą, ale nigdy nie zapominał, że jest pisarzem. I gdy była możliwość otrzymania pieniędzy, które miały mu umożliwić pracę nad książką, to nie zamierzał z tego rezygnować.
Udało mu się również rozwiązać jeden z najważniejszych problemów pisarzy – opracował metodę notowania spostrzeżeń i pomysłów. Podczas wędrówek było to faktycznie utrudnione, bo pisarz zabierał ze sobą tylko plecak (lub chlebak) i gitarę. Rozwiązaniem okazały się tak zwane zeszyty podróżne, w których na bieżąco zapisywał swoje obserwacje. Dzisiaj stanowią one prawdziwą kopalnię informacji o samym pisarzu, o jego nastrojach i stanie psychicznym.
„Te zeszyty podróżne wzięły się stąd, że one były najbardziej poręczne – wyjaśniała bliska przyjaciółka Stachury, Marta Kucharska. – Mieściły się po pierwsze w chlebaczku, poza tym można było pisać na kolanie, można było pisać w przedziale kolejowym, a potem (…) siadał przy maszynie i pracował nad tym, co się zebrało po tych knajpach i dworcach”.
Podobieństwo między twórczością i sposobem życia Steda sprawiło, że o jego pisarstwie zaczęto mówić „życiopisanie”. W istocie chyba nigdy nie pisał z fantazji, z reguły opierając się „na tym, co stanowiło jego bezpośrednie doświadczenie”. Ale też nie do końca, gdyż jak przystało na pisarza, przekształcał własne wrażenia, nadając im nową treść. Nie był dokumentalistą, tylko twórcą, który swobodnie beletryzował rzeczywistość.
„Nieustannie gra, nakłada maski, zgrywa się, udaje – uważa krytyk Piotr Śliwiński. – Jeśli spojrzeć na bohaterów i narratorów jego prozy, których każe nam identyfikować z samym sobą, to przecież dostrzegamy, że oni nie są robotnikami leśnymi. Oni nie są robotnikami, [tylko] wolnymi najmitami, którzy imają się rozmaitych zajęć, sprawdzają jakby swoje człowieczeństwo. Oni w istocie jakby bawią się w to, udają. Co więcej, narzucają sobie te role”.
Tak było w przypadku Całej jaskrawości, gdzie do biografii realnych osób (w tym własnej ciotki Marii Potęgowej) wplótł wydarzenia, które nigdy nie miały miejsca. Przebywając u ciotki, wcale nie pracował przy odmulaniu stawów, gdyż jego głównym zajęciem była gra w karty. Nie pił też wódki na dnie stawu, zdecydowanie preferując okoliczne plenery i lokale.
„U Potęgowej we wsi pod Aleksandrowem nie przepracowaliśmy się, to prawda – przyznawał poeta Wincenty Różański. – Wiecie, jak to jest na wsi. Babcia przychodzi i mówi, tu macie spać, tu macie jeść, a potem trzeba to odrobić. To się rąbało drewno, zamiatało się, naprawiało płot, to to, to owo. Tak konkretnie to myśmy nie pracowali. Stachura to zmyślił. Może brzmi to jak obrazoburstwo. Żartuję – zbieraliśmy przecież kartofle”.
Stachura lubił jednak pracę fizyczną, która była zresztą ważnym elementem jego filozofii życiowej. Dlatego też jeździł co roku do Czopika-Leżachowskiego pomagać przy żniwach, a kiedy szedł „przez jakąś wioskę”, często „najmował się do pracy u gospodarza, gdy był głodny”. A po obiedzie ruszał dalej.
Starał się żyć tak, jakby PRL był normalnym, demokratycznym państwem. Unikając polityki, stworzył swój własny świat, dzięki czemu czuł się wolnym człowiekiem. W sferach politycznych uważano go za nieszkodliwego dziwaka, a cenzura zupełnie się nim nie interesowała, gdyż to, co pisał, w ogóle „nie dotyczyło władzy”. Nikogo też nie obchodziło, że w czasach, gdy istniał obowiązek pracy, a nazwę firmy wpisywano do dowodu osobistego, Stachura nigdzie nie był zatrudniony.
Edward Stachura: kreacja
Ważnym elementem legendy Stachury były jego spotkania autorskie. Początkowo nie przepadał za nimi, widząc w nich wyłącznie możliwość zdobycia dodatkowej gotówki. Ale nawet gdy był kompletnie bez pieniędzy, uważał je za ostateczność.
„Nie zawracaj sobie głowy jakimś załatwianiem mi spotkania w Opolu – pisał do polonisty Bolesława Żurakowskiego. – Ja tych rzeczy bardzo nie lubię. Muszę być rzeczywiście przy ścianie, żeby się zgodzić na jakiś wieczór. Ja wieczory autorskie traktuję jako dopust. Więc, proszę bardzo, daj spokój”.
Z czasem jednak jego stosunek do tego rodzaju spotkań zaczął się zmieniać, miał bowiem coraz więcej wielbicieli, szczególnie w większych ośrodkach akademickich. Jego twórczość i tryb życia dobrze wpisywały się w posthipisowską filozofię, uważany był za uciekiniera od cywilizacji, z którą nic go nie wiązało.
„Krąg słuchaczy siadał, potem ludzie siadali troszeczkę dalej, a Stachura opowiadał, a właściwie zdobywał kolejną publiczność – wspominał poeta Maciej Rembarz. I najdziwniejsze było to, że często w sposób ewidentny dla fachowca kłamał, bo na przykład twierdził, że przyjechał pociągiem towarowym. Ja przez pięć lat utrzymywałem się z konwojowania bydła i doskonale znam się na pociągach towarowych i [wiem, że] nikt tak czysty z pociągu towarowego wysiąść nie może”.
Stachura był świadomy własnych ograniczeń (jąkanie), dlatego na ogół wolał śpiewać, niż mówić. Nie był specjalnie muzykalny i nie miał dobrego głosu, ale kiedy śpiewał, nie zacinał się. Ważniejszy zresztą był nastrój, a pisarz znakomicie potrafił stworzyć więź ze słuchaczami. A to liczyło się najbardziej.
„Ja nie śpiewam dobrze, a gram jeszcze gorzej – przyznawał Sted na jednym ze spotkań. – Nie jestem zawodowym muzykiem, ja po prostu piszę. I te piosenki są jakimś dalszym ciągiem mojego pisania (…). Nie mam pretensji, aby grać i śpiewać jak zawodowy grajek. Mówię to tylko po to, aby słuchacze zechcieli łaskawie słuchać tego i patrzeć z przymrużonym okiem”.
Zachowane relacje wskazują, że słuchaczom nie przeszkadzały braki wokalne Stachury. Sted miał charyzmę, potrafił skupić na sobie uwagę, a jego utwory nie były zwykłymi piosenkami. To też była poezja, a jej uproszczona forma gwarantowała łatwiejszą percepcję. Akordy i melodię szybko kopiowano, a teksty zapisywano jeszcze podczas spotkania. W pierwszej połowie lat 70. wyszły dwa zbiory jego piosenek, dzięki czemu utwory te stały się ważnym elementem turystycznych wypraw i spotkań towarzyskich młodzieży.
Stachura nigdy nie zerwał więzów łączących go z realnym światem. Regularnie otrzymywał nagrody i stypendia (do czego specjalnie się nie przyznawał), coraz rzadziej jednak udzielał się w oficjalnym nurcie wydawniczym. Zdecydowanie wyżej cenił kontakty z autorami niemal w ogóle niepublikowanymi. To właśnie z nimi należał do „kuflowego bractwa”, którego członkowie regularnie spotykali się w plenerze na prowincji, by recytować wiersze i wlewać w siebie ogromne ilości złocistego trunku.
„Sted miał »gdzieś w Polsce« kilku przyjaciół na śmierć i życie, na dobre i na złe – mówił Krzysztof Mętrak. – Bywali postaciami w jego prozie i fantomami w jego poezji. (…) Sted – jedyny z nich – cieszył się oficjalnym uznaniem, pozostali uprawiali kult szlachetnej samoadoracji, słusznego szyderstwa, zwróconego przeciw szachrajstwu poetyckiemu, uprawianemu na łamach literackich gazet. Wszyscy odczuwali brak porozumienia z odbiorcą i wszyscy uprawiali sztukę, upatrując w niej sens istnienia. Bruno-Milczewski, grudziądzki szaławiła, zawisły w ekscesie i cyganeryjnym obyczaju wędrowców, szukał w Stedzie oparcia i Sted – w swoich niepokojach – szukał oparcia w nim”.
Związki Edwarda Stachury
W lutym 1973 roku Stachura poznał Barbarę Czochralską, biofizyczkę zatrudnioną na Uniwersytecie Warszawskim. Pani doktor okazała się dla niego idealną partnerką intelektualną, a on sportretował ją nawet (jako Biofizyka) we Wszystko jest poezją. To właśnie ona podczas jednego ze spotkań (na Stadionie Dziesięciolecia) wykonała słynne zdjęcia bosego poety trzymającego butelkę wina.
We wrześniu oboje znaleźli się w Paryżu – Czochralska przyjechała na kongres naukowy, natomiast Sted trafił tam po odbiorze Nagrody Kościelskich w Genewie. Czy przyjechał do Paryża specjalnie po to, by spotkać się z Barbarą, tego niestety nie wiadomo. Po spotkaniu zanotował jednak w swoim dzienniku, że „madame znowu coś niezadowolona”.
Spędzili razem jeden dzień, który Stachura opisał we Wszystko jest poezją:
„Chodziłem z Biofizykiem cały dzień po Paryżu, pokazując mu miasto co nieco mi znane. Następnego dnia (niedziela) Biofizyk pojechał do Pont-à-Mousson w Lotaryngii na wspomniany międzynarodowy kongres naukowy, gdzie miał wygłosić komunikat o swoim ostatnim odkryciu, w którym to odkryciu był Biofizyk tak wspaniałomyślny zaznaczyć swoiście i wyraziście (wręcz tytularnie) obecność mojej osoby. W ten sposób lansowane przeze mnie tu i tam połączenie sił: naukowcy z poetami i odwrotnie – znalazło już jakiś wyraz”.
Nie wiemy, jak daleko zaszły ich wzajemne relacje, wiadomo jednak, że Stachura wciąż nie otrząsnął się po odejściu żony. Trudno też powiedzieć, czy Sted spotykał się z Barbarą regularnie, czy też ich kontakty miały wyłącznie sporadyczny charakter. Na pewno widzieli się podczas podróży pisarza do USA, gdzie w tym czasie przebywała również pani Barbara. Spotkanie to było jednak końcem ich znajomości. Można podejrzewać, że Stachura nie chciał się angażować, a poza tym, sądząc po pewnych wzmiankach w jego zapiskach, nie odpowiadał mu również charakter Czochralskiej.
„Wstąpiliśmy na kawę i tu powiedziałem, że więcej nie będę się z nią spotykał. Biofizyk: czemu, dlaczego, czy coś złego zrobiłam i tak dalej. Co miałem mówić? Powiedziałem, że nie po to żyję (...) żeby ktoś (...) kogo umysł cenię (...) ciągle o coś miał do mnie pretensje (...) sprawa jest jasna (...) ona by chciała oczywiście coś więcej, niż czyste spotkanie intelektualne. Romans jej się marzy. Niech go nawiąże z kimś innym (...). I to, co jest najgorsze, to ten brak poszanowania mojego uczucia, mojej miłości do kogo innego”.
Poważniejszy był natomiast kolejny związek, mający zresztą nieco skandaliczny posmak. W roku swojego rozwodu poznał córkę znajomych, 14-letnią (!) Danutę Pawłowską. Zwrócił na nią uwagę podczas wizyty u jej rodziców, a w próbach oczarowania dziewczyny wcale nie przeszkadzało mu to, że był od niej 21 lat starszy.
„(…) mieszkałam z rodzicami w Toruniu – wspominała Danuta. – Mama poprosiła mnie o pomoc w zaniesieniu herbaty do pokoju, gdzie siedzieli goście. Był tam Stachura (...). Pierwszego wrażenia zupełnie nie pamiętam. Zbyt byłam speszona. Kiedy następnego dnia wróciłam ze szkoły, mama wręczyła mi Siekierezadę z wpisaną dedykacją: »Pani Danusi z całą serdecznością, Edward Stachura«”.
Trzy lata później, po przypadkowym spotkaniu, zaczęli prowadzić ożywioną korespondencję, po czym pisarz zaproponował Danucie wspólny wyjazd w Sudety, a dziewczyna, pomimo oporu rodziców, zaproszenie to przyjęła.
Zapewne to romans ze Stedem spowodował, że Danuta nie zdała matury, a niedługo później spakowała się i wyjechała do Warszawy. Zyta zdążyła się już wyprowadzić, toteż panna Pawłowska zajęła jej miejsce w kawalerce na Rębkowskiej.
„Sted mnie w pewien sposób ukrywał, czy raczej chronił przed większym towarzystwem – opowiadała Danuta. – Nie jeździłam z nim na wieczory autorskie itp. Zostałam oderwana od swojego środowiska, od dawnych przyjaciół. Nie mieliśmy wspólnych znajomych, kiedy się z kimś spotykaliśmy, byli to zawsze znajomi Edka i zwykle dużo ode mnie starsi, co mnie bardzo onieśmielało. Naturalnie i swobodnie czułam się tylko, kiedy byliśmy sami”.
Stachura miał powody, by ukrywać swoją nową dziewczynę. Romans z 17-letnią panną na pewno nie przysporzyłby mu popularności, tym bardziej że wśród czytelników zdążył się już wykreować na samotnika z wyboru. Niemniej jednak Pawłowska z perspektywy lat uważała ten okres za bardzo szczęśliwy, bo dopiero z czasem wszystko zmieniło się na gorsze. Dziewczyna dorastała, a Sted zaczął zdradzać objawy choroby umysłowej.
„Czułam się dość przytłoczona. To on urządzał mi życie, niedużo miałam do powiedzenia. Byłam cichą, grzeczną towarzyszką i w tej roli trochę siebie tłamsiłam”.
Na domiar złego Stachury praktycznie nigdy nie było w domu, toteż jej życie zamieniło się w ciągłe oczekiwanie na powrót partnera. Oderwana od swojego toruńskiego środowiska czuła się w stolicy obco, często nie miała nawet z kim porozmawiać. Wreszcie zbuntowała się, wróciła do rodzinnego miasta i rozpoczęła studia. Ostatni raz widziała się ze Stedem na kilka tygodni przed jego śmiercią, już po tragicznym wypadku na torach pod Bednarami.
Bednary
Stan psychiczny pisarza systematycznie pogarszał się i w końcu popadł on w głęboką depresję. Przestał w ogóle otwierać przychodzącą korespondencję, nie czytał nawet listów od Ryszarda Milczewskiego-Bruna. Z drugiej strony jednak planował wyjazd na Węgry i prosił swojego tłumacza Istvana Kovácsa o przygotowanie miesięcznego pobytu dla dwóch osób w Szigliget nad Balatonem. Nie wiemy, czy chciał wyjechać z Pawłowską, czy też z Kucharską, wiemy natomiast, że wyjazd ostatecznie nie doszedł do skutku. Wcześniej bowiem wydarzyło się coś, co całkowicie zmieniło życie pisarza.
Zmiany nastrojów Stachury, powracające stany depresyjne oraz prześladująca go bezsenność wydają się świadczyć, że pisarz od dawna cierpiał na cyklofrenię. Kolejna zapaść psychiczna miała przynieść niezwykle poważne konsekwencje. Rankiem 3 kwietnia 1979 roku wsiadł do pociągu i wyjechał z Warszawy. Marta twierdziła, że jechał do niej, do Łowicza, natomiast matka uważała, że wybierał się do Aleksandrówka na grób ojca. Tego, dokąd się wybierał, już nie ustalimy, wiadomo jednak, że wysiadł z pociągu na jednej ze stacji przed Łowiczem.
„On potem, już w szpitalu opowiadał, że jak jechał tym pociągiem, to od jakiegoś momentu strasznie go wszystko zaczęło drażnić, denerwować, ludzie, ich rozmowy – wspominał Ryszard Stachura. – Mówił, że rozsadzało mu głowę i musiał wysiąść”.
W pobliżu stacji Bednary rzucił się pod pociąg towarowy. Skład poruszał się z niewielką prędkością (około 30 km/h) i maszyniście udało się wyhamować, pisarz stracił jednak większą część prawej dłoni wraz z czterema palcami.
Stachura twierdził później, że szedł po torach i słyszał nadjeżdżający pociąg, ale „nogi wrosły mu w ziemię” i nie potrafił uskoczyć. Nie było to chyba prawdą i na większą wiarę zasługuje relacja maszynisty, według którego Stachura ewidentnie chciał popełnić samobójstwo.
„(…) on szedł torem bocznym, potem wskoczył. Tylko pierwszy zestaw kół najechał mu na rękę… on się wyrywał i trzymaliśmy go w sześciu, jak wyciągnęliśmy go spod kół, to chciał wskoczyć pod nadjeżdżającą jednostkę. Wszedł mi prosto pod koła, nic nie mogłem zrobić”.
Rannego przewieziono do szpitala w Łowiczu, w którym niebawem pojawili się Marta oraz rodzina pisarza. Podobno to właśnie wtedy Stachura zwrócił się do młodszego brata z pewną bardzo osobistą prośbą.
„Edward podczas pobytu w szpitalu prosił mnie o poradę w sprawie natrętnej znajomej próbującej zmusić go do ślubu – opowiadał Jan Stachura. – Chciał się wyzwolić od jej bezustannego, męczącego towarzystwa”.
Czy chodziło o Martę Kucharską? Niewykluczone, ale warto pamiętać, że jego rodzina nie darzyła dziewczyny sympatią. Po śmierci Steda doszło pomiędzy nimi do otwartego konfliktu, którego przedmiotem były mieszkanie na Rębkowskiej oraz spuścizna literacka po pisarzu.
Zapewne nigdy nie dowiemy się, gdzie zniknęły jego zapiski z miesięcy poprzedzających wypadek pod Bednarami. Notatki prowadził od 1966 roku, zapisywał najważniejsze wydarzenia, refleksje, swoje prywatne opinie. Ktoś jednak zadbał o to, by osobista relacja Stachury na temat wydarzeń poprzedzających jego próbę samobójczą nie ujrzała światła dziennego. W efekcie nie wiemy, co sądził o rozstaniu z Danutą Pawłowską i kim tak naprawdę była dla niego Marta Kucharska.
Czy notatki Steda zabrała jego rodzina, czy też znalazły się one w posiadaniu Marty? A może pisarz sam zniszczył je przed śmiercią? Kolejna tajemnica…
Śmierć poety
Po wyjściu ze szpitala w Łowiczu Stachura trafił na własną prośbę do szpitala psychiatrycznego w Drewnicy koło Warszawy. Początkowo umieszczono go w izolatce, a następnie przeniesiono na zwykłą salę i zastosowano leki przeciwpsychotyczne. Kiedy odwiedzali go znajomi, sprawiał wrażenie, że dochodzi do równowagi umysłowej, jednak z drugiej strony dość dziwnie zareagował na informację o śmierci Milczewskiego-Bruna. Powiedział tylko, że przyjaciel jest już wolny…
Niewykluczone, że lekarze niewłaściwie dobrali środki farmakologiczne, na dłuższą metę kuracja nie przynosiła bowiem poprawy.
„Zażywam lekarstwa i ciężko mi się skupić, ciężko mi zebrać myśli. Lekarstwa działają otępiająco i nasennie. To chyba celowe. Przypuszczalnie nie ma dobrego lekarstwa na tę najbardziej tajemniczą z chorób”.
Podobno o poradę w tej sprawie zwrócił się do jednej z lekarek w Drewnicy, ale ona „nie czuła się na siłach, aby mu pomóc”! Doprawdy, zadziwiające wyznanie jak na lekarza psychiatrę…
Sted opuścił szpital i przez kilka tygodni przebywał u matki na Kujawach. Odwiedzali go tam znajomi, pojawiała się również Marta. Uczył się pisać lewą ręką i wydawało się, że jego stan ulega poprawie, co zresztą potwierdzili lekarze podczas badań kontrolnych w Drewnicy.
Na początku lipca Stachura przyjechał do Warszawy i zamieszkał razem z Martą Kucharską. Dziewczyna zamierzała dzielić z nim życie, nie wiadomo jednak, czy zdawała sobie sprawę z prawdziwego stanu psychicznego partnera.
„Od wczoraj w Warszawie – zanotował pisarz 10 lipca. – W domu na Rębkowskiej zacieki na ścianach w kuchni. Kurzu pełno, pajęczyny. Marta sprząta. We dwoje poradzilibyśmy sobie szybko. Ale ja, z jedną ręką, co mogę zrobić? Przeszkadzam tylko”65 .
Dziesięć dni później spotkał się na obiedzie z Zytą i Waldemarem Tkaczukiem, a po południu w towarzystwie przyjaciela Ziemowita Fedeckiego pojechał do Drewnicy. Ponownie prosił lekarzy o zmianę lekarstw i zgodnie z ich zaleceniami postanowił zostać w szpitalu.
Nie został jednak na długo, bo już następnego dnia uciekł z placówki i zamknął się w domu. W szpitalu nie od razu zauważono jego nieobecność i dopiero nazajutrz powiadomiono znajomych i rodzinę. I wówczas nastąpiło coś zupełnie niezrozumiałego, bo podobno intensywnie go poszukiwano, ale nikt nie pofatygował się do jego mieszkania. A przecież wszyscy doskonale wiedzieli, że jest w depresji i że prześladują go myśli samobójcze. Tymczasem bliscy zachowywali się tak, jakby chcieli mu ułatwić realizację tragicznej decyzji…
24 lipca, po trzech dniach pobytu na Rębkowskiej, Stachura zaczął pisać wiersz (List do pozostałych), po czym zażył ogromną dawkę leków przeciwpsychotycznych. Nie dokończył wiersza, usiłował podciąć sobie żyły nożem kuchennym, ale ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Stanął na taborecie i włożył głowę w pętlę sznura umocowanego do haka żyrandola. Był jednak już zbyt oszołomiony, by wytrącić spod siebie taboret i w efekcie udusił się w pozycji półwiszącej. Martwego już pisarza odnaleźli Zyta, Waldemar Tkaczuk i Marta Kucharska.
Tekst stanowi fragment książki Sławomira Kopra Ulubieńcy bogów umierają młodo. Publikację kupić można w popularnych księgarniach internetowych: