Cudu nie było. Wywiad z Krzysztofem Maćkowskim
Data: 2014-02-12 12:18:14Opisane w powieści Bardzo wielkie pojednanie środowisko kibicowskie jest Ci znane z autopsji czy raczej z obserwacji?
Chodzenie na mecze jest dla mnie tak samo naturalne i potrzebne do życia jak oddychanie i czytanie książek. No, może przesadziłem z tymi książkami. A tak na poważnie, to nie podpisuję się pod dewizą Karpia, bohatera Bardzo wielkiego pojednania, że piłka to nie tylko sprawa życia i śmierci, to znacznie coś więcej. Ale pod dewizą, że futbol to najważniejsza z rzeczy drugorzędnych już jak najbardziej mógłbym się podpisać.
Na meczach siadasz więc w sektorze dla ultrasów czy pikników?
W życiu każdego piłkarskiego kibica przychodzi czas, że na mecze zaczyna zabierać swoje dzieci. I naturalnym się staje, że przesiada się w mniej zaangażowaną w doping i meczową oprawę część stadionowych sektorów. Staje się więc piknikiem. Z tych – pół żartem, pół serio – najniższych hierarchią stadionowych pikników. Ląduje bowiem w sektorze rodzinnym. Tak jak ja od paru lat ze swoim synem. Ale że on coraz częściej podpytuje o sektory, w których prowadzony jest doping, to pewnie kiedyś wrócę – już z nim – do ultrasów. Bo przez lata wśród nich siedziałem, a właściwie stałem, bo tam się nie siedzi. Nie nazwałbym siebie ultrasem, bo żeby nim być, trzeba mocno angażować się w przygotowanie oprawy i dopingu. Jednak idea, nazwijmy to: werbalnego kibicowskiego zaangażowania, jest mi bardzo bliska.
Karpio – narrator twojej powieści to zagorzały kibic, który przeprowadza pogłębioną analizę swojego życia, ale we właściwy sobie sposób. W Bardzo wielkim pojednaniu zrywasz czy trochę podtrzymujesz stereotyp bezrefleksyjnego kibola?
Kibolstwo ma pejoratywny wydźwięk, skądinąd w pełni zasłużony. Bójki, demolki, latające krzesełka to jednak tylko wycinek stadionowej rzeczywistości. Dotyczy ona niewielkiej części kibiców, choć przez ich pryzmat jest kojarzona. Mój bohater jest ultrasem, osobą, która przygotowuje oprawę meczową i prowadzi na stadionie doping. I choć dla klubu zrobiłby wiele, może nawet zbyt wiele, to jednak zdobywa się na refleksję nad swoim życiem. Świadczy to o tym, że kibolstwo nie wyprało mu do końca mózgu. I choć Karpio pojednanie przegrywa, to jednak wygrywa coś dużo bardziej cennego. Ale tutaj już byśmy za bardzo zdradzali fabułę.
W powieści to od Karpia będzie zależało powodzenie pojednania. Dlaczego, twoim zdaniem, wtedy, po śmierci Papieża Jana Pawła II, nie doszło do ugody kibiców w realnym życiu?
Pojednanie kibiców Wisły i Cracovii, a szerzej wszystkich polskich kibiców, po śmierci papieża, jak wiadomo, zakończyło się ogólnym mordobiciem. I pewnie inaczej zakończyć się nie mogło. Pewne rzeczy nie mają prawa się zdarzyć, zbyt wielkie animozje za nimi stoją, jest to zbyt sprzeczne z ideą rywalizacji na trybunach, a także poza nimi. Atawizm, potrzeba identyfikacji, prostego podziału: my–oni. Święte kibicowskie wojny są jak dawanie sobie razów przez chłopców w piaskownicy, bitwy na sztachety w wiejskich dyskotekach, rywalizacje plemienne, religijne wojny. Choć po śmierci Jana Pawła II, w euforii mszy narodowej, wydawało się, że niemożliwe może stać się możliwe. Karpio, bohater powieści mówi: Jak nie teraz, to kiedy? W końcu papież nie umiera dwa razy. Choć przytomnie dodaje, że pojednanie byłoby cudem, pierwszym po śmierci papieża. Cudu jednak, niestety, nie było.
Posłużyłeś się ciekawą formą narracji, a mianowicie monologiem wypowiedzianym. Wiedza o głównej postaci ogranicza się do tego, co sam ujawni w swojej wypowiedzi. To dobra forma do rozrachunku z samym sobą, z historią, z formami życia społecznego, ale spełniająca funkcję silnie perswazyjną. Karpio chce się trochę wybielić, przypodobać, czy jest absolutnie szczery?
Znając Karpia jak nikt inny, mogę z dużą dozą pewności postawić na szczerość. Z pewnym jednak „ale”. Góralsko-Tischnerowska teoria poznania mówi, że są trzy prawdy: święta prawda, tyż prawda i gówno prawda. I tych wszystkich prawd Karpio – choć teorii nie zna, ale intuicyjnie jej doświadcza – trzyma się w całej rozciągłości. Opowiada więc o sobie szczerze, co nie przeszkadza mu konfabulować, stroszyć piórka, kreować się, by za moment wykazać się wobec siebie nadmiernym krytycyzmem. Wielkość i małość, miłość i nienawiść, głupota i mądrość Karpia funkcjonują tu na równych prawach.
Książka jest tylko dla kibiców Wisły Kraków?
Powieść jest gorzką refleksją związaną z nieudanym pojednaniem, więc tutaj nie idealizuję kibiców Wisły, nie potępiam też kibiców Cracovii. Kto jest bez grzechu… Bardzo wielkie pojednanie jest opowieścią nie tylko dla kibiców. To historia o dojrzewaniu, dorastaniu do odpowiedzialności, wreszcie - rodzinie, niekoniecznie kibicowskiej. I być może zabrzmi to niewiarygodnie, ale podoba się kobietom. Przysięgam, nie kłamię!
Robisz w życiu tyle interesujących rzeczy, że gdybym chciała zapytać o wszystko, to powstałby modny ostatnio wywiad-rzeka. Zapytam więc, która z pasji jest Ci najbliższa?
Rano pasja biegania, intensyfikująca się zwłaszcza przed terminem maratonów. W godzinach przed i popołudniowych pisania książek i scenariuszy oraz działalność w Fundacji Promocji Kultury URWANY FILM. Przyznać jednak muszę, że filozofia „co masz zrobić dzisiaj, zrób jutro” jest mi bardzo bliska. To dla takich osób jak ja ukuto termin deadline. Wieczorem realizowana jest pasja kibicowska, w sezonie – na stadionie, poza nim – w telewizji. Po drodze są podróże, mniejsze, większe. Z plecakiem, nie walizką – cały czas z dziecięcą wręcz pasją odkrywania świata.
Debiutowałeś literackim kryminałem Raport Badeni, w najnowszej książce akcja również toczy się w Krakowie, tyle że współcześnie. Kraków bohemy literackiej roku 1900 zastąpiłeś w Bardzo wielkim pojednaniu miastem rządzonym przez kiboli. Czy w ogóle zostało coś w Krakowie z „tamtych” czasów przełomu wieku?
Bohema niby inna, ale jednak śmiało mogąca odnaleźć się w Raporcie..., zwłaszcza ta knajpiana. Całkiem mocno trzyma się „dulszczyzna”. Sporo by się znalazło. Nawet kibice. Ponad sto lat temu futbol dopiero raczkował, ale w Krakowie odbywały się już pierwsze pokazowe piłkarskie mecze. Którym towarzyszyły bójki kibiców – przynajmniej tak to widzi narrator Raportu Badeni. Poza tym, to już z dumą mieszkańca Krakowa, układ urbanistyczny i architektoniczny Starego Miasta nie zmienił się przez ten czas, nawet niemal wszystkie ulice mają te same nazwy. Genius loci. To wymarzona przestrzeń dla piszących kryminały retro, turystów, clubbingowiczów, a i wszelkiej maści melancholików.
Prowadzisz krakowskie warsztaty dla scenarzystów w BAHAMA FILMS. Czy pisania da się w ogóle nauczyć, czy szlifujesz tylko diamenty? Czy to jest w ogóle kompetencja, którą można posiąść, trenując, czy po prostu i brutalnie – z tym trzeba się urodzić?
Talent, jak zawsze, pomaga, ale podstawa to warsztat, którego uczę na naszych zajęciach. Scenariusz, w przeciwieństwie do powieści, to neverending story, praca zbiorowa. Bo i reżyser, i producent, i aktorzy swoje trzy grosze zawsze dorzucą. Ale zanim dojdzie do spotkania na planie, trzeba napisać dobry scenariusz. I o tym mówię na zajęciach. Czym jest struktura, punkty zwrotne, jak opowiadać obrazem, jak konstruować bohatera, prowadzić dialog. Każdy z moich studentów pisze scenariusz, o wspomnianych rzeczach nie rozmawiamy więc tylko teoretycznie, ale operujemy na żywym materiale. Efekty widać – „warsztatowicze” zdają do szkół filmowych, piszę zawodowo scenariusze, a nawet kręcą swoje filmy.
Jak oceniasz współczesne polskie kino? Wszystkie niepowodzenia zrzuca się na barki polskich scenarzystów. Jak myślisz, skąd się to bierze? Nie potrafimy opowiadać historii czy nie mamy nic ciekawego do powiedzenia?
Potrafimy i będziemy to robić. Wydaje mi się, że „czarną dziurę” mamy już za sobą. Powstaje coraz więcej dobrych filmów, by wspomnieć tu choćby obrazy Smarzowskiego, Lankosza, Konopki, reżyserów, którzy są – używając terminologii sportowej – w znakomitej formie. A na plecach czują oddech nie mniej zdolnej konkurencji.
Seriale pod egidą HBO to już jakość sama w sobie, a nowy tytuł wyczekiwany jest z wypiekami na twarzy. Jesteś pomysłodawcą i scenarzystą serialu Wataha dla polskiego oddziału HBO. W ostatnich latach ten telewizyjny gatunek doczekał się niesamowitej nobilitacji. Co według Ciebie wpłynęło na ten fakt?
Świetne scenariusze, znakomita reżyseria i aktorstwo, spore budżety seriali. Tutaj potrzebna jest też odwaga producentów, a także zmiana sposobu postrzegania przez nich widzów stacji telewizyjnych. Nie traktuje się już ich jak stado baranów. Okazuje się, że można pisać i kręcić ambitne seriale, i nie stracić na tym. Miód na serce każdego scenarzysty. A także widza, który w telewizji szuka czegoś więcej niż ogłupiającej papki.
Rozmawiała Izabella Król