Drzewo genealogiczne. Chyba nie ma w naszym kraju młodego człowieka, który nie przeszedł przez proces jego tworzenia na jakimś etapie edukacji. Teoretycznie przykry obowiązek, gdyż trzeba nad nim spędzić trochę czasu, by uporządkować wszystkie informacje i zaprezentować je w czytelny i schludny sposób, lecz w praktyce wygląda to zupełnie inaczej. Właśnie dzięki temu zadaniu dostaje się możliwość zgłębienia swojej historii. Wystarczy wspomnieć o tym projekcie dziadkom, a ci – skorzy do pomocy w uzupełnieniu niektórych danych – przekazują nam opowieści związane z naszymi przodkami, które są w stanie wzbudzić naszą ciekawość. Sama nieraz siedziałam z rozdziawioną buzią, chłonąc coraz to nowsze opowieści i żałując, że lada moment będę zmuszona opuścić „przeszłościową” przystań i powrócić do rzeczywistości.
Zagłębienie się w swojej korzenie pozwala w jakiś sposób poznać samego siebie. Odkryć, po kim odziedziczyliśmy poszczególne cechy wyglądu czy charakteru, kto również czuł fascynację daną pasją. Tylko jak tego dokonać, gdy nikt w najbliższym otoczeniu nie jest w stanie udzielić nam wsparcia w tej małej misji?
TO KTO – DO JASNEJ, CIASNEJ – MA RACJĘ W TYM SPORZE?
Leorze, głównej bohaterce „Iskry”, nikt nie nakazał tworzenia drzewa genealogicznego, jednakże zgotowane przez nieobliczalny los przeżycia sprawiły, że postanowiła poznać swoje korzenie, mając dość spoglądania na przeszłość rodziny przez pryzmat niedomówień. W jej przypadku to nie lada wyzwanie. Aby móc coś zdziałać, poturbowana emocjonalnie dziewczyna musiałaby porzucić swoje dotychczasowe, pozornie dobrze znane życie w pełnym dobrobytu Saintstone, by wyruszyć w nieznane, na terytorium odwiecznego wroga. Nikt o zdrowych zmysłach nie zdecydowałby się na taki drastyczny krok, wiedząc doskonale, że ta wyprawa może nie posiadać szczęśliwego zakończenia. Przecież przez lata naznaczeni wysłuchiwali przekazywanych z pokolenia na pokolenie baśni, gdzie w każdej z nich ludzie pozbawieni tatuaży charakteryzowali się brutalnością, ociekającą mrokiem aurą oraz – przede wszystkim – nieprzewidywalnością. Także, kiedy już ktoś odważy się odbyć tak ryzykowną wyprawę, powinien przygotować się na nią nie tylko fizycznie, ale również psychicznie. Pozwolić oddalić od siebie widmo rychłego przeistoczenia się w „pokarm dla robactwa” i spróbować ułożyć plan prowadzący ku powodzeniu misji. Oczywiście możecie już teraz się domyślić, że Leora nie otrzymała dodatkowego czasu na tego typu rozwiązanie. Brutalnie pchnięto ją w stronę nienaznaczonych, nie zważając na to, że w ten oto sposób wystawiają jednego ze swoich na liczne niebezpieczeństwa... Dziewczyna wyczuwała swój rychły koniec, jednak jakież opanowało ją zdumienie, kiedy mieszkańcy Featherstone w żaden sposób nie przypominali słynnych krwiożerczych istot, przed którymi ostrzegano ją od maleńkości. To totalnie zbiło ją z tropu. Tym samym, wraz z Leorą odkrywałam prawdziwe oblicze „dzikusów”, mogąc wreszcie poznać ich od tej właściwej, nieprzerysowanej strony. Przyznam, że jak przy naznaczonych, ukazanych w „Tuszu”, czułam ich przywiązanie do baśni (które w jakimś stopniu można porównać do przypowieści biblijnych), tak nienaznaczeni trzymali się ich niczym topielec rzuconego koła ratunkowego, czcząc je ponad wszystko. Można stwierdzić, że praktycznie nimi oddychali! Dodawało to całej scenerii magicznych właściwości. Pochłaniały mnie one bez reszty i pozwalały na odczuwanie pewnego rodzaju chciwości. Pragnęłam odczuć na własnej skórze tę wylewającą się ze stron sielankę, jakiej brakuje w naszych czasach.
Wiadomo jednak, że wszystko, co piękne i kolorowe, prędzej czy później odchodzi do lamusa, a jego miejsce zajmuje pokaźna, trująca uroczą atmosferę rodzina paskudztw. Alice Broadway nie bała się podnieść ręki na swoich bohaterów, co nadawało całej scenerii dramatyzmu, gdzie niejednokrotnie odczuwałam współczucie. Ubolewałam nad tym, że fikcyjni bohaterowie muszą użerać się z przykrymi niespodziankami od losu. Dodatkowo „Iskra” została ubezpieczona w wór wypełniony aż po brzegi tajemnicami, które także odgrywały główne albo epizodyczne role w całym tym zamieszaniu. Przyznam, że na stopniowe odkrywanie sekretów reagowałam z mniejszym lub większym zaskoczeniem. Nie trudno było części z nich się domyślić, bo jednak w jakimś stopniu ta historia miewa przebłyski przewidywalności, aczkolwiek zdarzały się takie chwile, gdy czułam się nieźle wyrolowana. Autorka umiejętnie wplotła tutaj nić intryg, przez co zdarzało się, że nie wiedziałam, dokąd poprowadzą mnie kolejne poszlaki.
Było trochę pochlebstw i czułych słówek, także przyszedł czas na wyciągnięcie patelni zza pazuchy i oddanie paru bolesnych ciosów. Jeden z nich poleci w stronę zachowania nienaznaczonych względem Leory. Tak, wiem – zachwalałam panującą u nich atmosferę (nawet sobie rzeknę, że wydają mi się znacznie lepiej przedstawieni niż wytatuowani), jednak w jakimś stopniu czułam się zawiedziona. Zabrzmi to okrutnie, ale spodziewałam się po nich, iż przygotują dla „nowej”, przybyłej z wrogich terenów wiele przykrych niespodzianek. Chociaż odczuwałam od nich bijącą niechęć do niej i wyraźnie widziałam, że mieli do niej ograniczone zaufanie, to jednak brakowało znacznie większej dawki antypatii. Nie obraziłabym się, gdyby uprzykrzano jej – w sposób anonimowy – życie pomiędzy nimi. Po prostu liczyłam nie tylko na zapędzenie Leory w emocjonalną ślepą uliczkę, ale również zagwarantowanie jej stanu, gdzie ziemia osuwałaby się jej spod nóg i wystarczyłby jeden nieprzemyślany ruch, by wpaść w przepaść, a wraz z tym – rozbudzić drzemiącą w nienaznaczonych agresję, którą by skierowali właśnie na nią.
JEDNA DZIEWCZYNA, DWA OBLICZA – DO KTÓREGO JEJ BLIŻEJ?
Ciężko jest się pogodzić z łatką „nowej” osoby w zżytej grupie, kiedy ta traktuje cię jak zbędny, niechciany balast. A gdy do tego dochodzą osobiste problemy w postaci zatracenia własnego „ja”, poziom trudności wzrasta do maksimum. Leora, choć zdawała się zdeterminowana w dążeniu do odkrycia prawdy o swojej matce, nie umiała ukryć swojego zagubienia. Na każdym kroku widziałam, jak próbuje poukładać sobie cały mętlik w głowie, starając się nikomu nie podpaść, by nienaznaczeni nie znaleźli kolejnych powodów do tego, by czym prędzej wyrzucić ją za granice Featherstone. Wyraźnie widziałam, jak stara się walczyć z przeszłością, jednak ta dawała o sobie znać w najmniej odpowiednich momentach, co owocowało nieprzyjemnymi konsekwencjami. Wyraźnie widziałam, jak rozłąka z bliskimi spędzała jej sen z powiek, a świadomość tego, że w każdym momencie coś może im się „przez przypadek” wydarzyć, dorzucały jej cierpień. Na szczęście mogła liczyć na wsparcie sympatycznej, zamkniętej w sobie Gull oraz kilku członków starszyzny, którzy otoczyli ją opieką, próbując przekazać jej istotną wiedzę. To właśnie dzięki nim zrozumiała, czym tak właściwie jest prawdziwa przyjaźń. Z całego serca pokochałam Ruth. Traktowała dziewczynę jak własną wnuczkę, czym mnie wzruszyła bez reszty. Wystarczyła tylko jedna rozmowa z nią, abym zapragnęła, by została moją babcią! Natomiast, co się tyczy brata Gull, Fenna... Ugh, nawet nie przypuszczacie, ile razy miałam ochotę kopnąć go w ten uparty tyłek. Podobno młodzi mają otwarte umysły na nowości i szybciej dostosowują się do zmian, jednak ten uparcie trzymał się swoich racji, nie pozwalając sobie poznać i zrozumieć stanowiska Leory. Z drugiej jednak strony, można go zrozumieć. Przecież główna bohaterka również przez wiele lat wierzyła w to, co opowiadali – poprzez baśnie i miejskie legendy – wysoko postawieni urzędnicy państwowi, nie pozwalając sobie na chwilę zwątpienia w ich tok rozumowania. Dopiero stanięcie twarzą w twarz z nagą prawdą otworzyło jej oczy. Cóż... w jakimś stopniu można to określić jednym stwierdzeniem: „trafił swój na swego”!
Alice Broadway ponownie wprowadziła mnie w ten dystopijno-baśniowy świat bez zbędnych zachęt, bo wystarczyła chwila, bym ponownie dała porwać się jej wyobraźni. Przewracałam strony z prędkością światła (no dobra... może trochę przesadziłam, ale i tak pochłaniałam je w dość szybkim tempie), byle tylko chłonąć to, co dla nas – czytelników – wyczarowała. Autorce udało załatać się fabularne luki, które powstały w „Tuszu”, tym samym uzbrajając „Iskrę” w kolejne, gdzie czułam się lekko zdekoncentrowana. Ubzdurałam sobie, że „Księgi skór” będą się składać jedynie z dwóch tomów, także czułam się mile zaskoczona tym, że czeka mnie w niedalekiej przyszłości spotkanie z kolejnym tomem. To dobra wiadomość, biorąc pod uwagę to, że poprzez historię Leory, Alice Broadway wyraźnie podkreśla, jak niewiele trzeba, abyśmy myśleli stereotypowo, nie pozwalając sobie na otworzenie umysłu na nową wiedzę. Wystarczy podążać latami za czyjąś prawdą, by zamknąć się na inne bodźce, traktując je z pewną dozą wrogości. A to jest niezdrowe, bo tym samym zatracamy umiejętność posiadania własnego zdania oraz – co najważniejsze – gubimy po drodze własne „ja”.
Podsumowując, jeżeli nie wierzycie, że baśniowość oraz dystopijne klimaty nie mogą iść z sobą w parze, wesoło wymachując przy tym rękoma, to chyba jeszcze nie poznaliście magicznej trylogii „Księgi skór”. Alice Broadway ponownie oczarowuje, niemal bezczelnie bawiąc się emocjami czytelnika. I choć zdarza jej się zabłądzić i popełniać błędy, nie da się przejść obojętnie obok jej lekkiego pióra i magnetycznej wyobraźni!
Wydawnictwo: We need YA
Data wydania: 2019-02-13
Kategoria: Dla młodzieży
Kategoria wiekowa: 15-18 lat
ISBN:
Liczba stron: 383
Tytuł oryginału: Spark
Język oryginału: angielski
Tłumaczenie: Maciej Studencki
Dodał/a opinię:
Aleksandra Bienio
Bestsellerowa seria Alice Broadway udowadnia, że nic nie jest takim, jakim wydaje się na pierwszy rzut oka. To ty musisz zdecydować, komu zaufasz i wziąć...
Oszałamiający debiut! Alice Broadway po mistrzowsku łączy fantastykę z tajemnicą i utopią. Każde zachowanie, każdy uczynek, każda ważna chwila zostawia...