Ogromna pustka. Fragment książki „Widziałem otchłań" Simone Moro

Data: 2022-04-08 14:37:24 | Ten artykuł przeczytasz w 7 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Widziałem otchłań to emocjonujące i szczere przemyślenia najsłynniejszego włoskiego alpinisty.

Rok dwa tysiące dwudziesty rozpoczął się dla Simone Moro wyprawą na Gaszerbrumy I i II, która jednak zatrzymała się na wysokości 5500 metrów. Wspinacz wpadł do szczeliny i tylko swojej przytomności umysłu oraz nadludzkiemu wysiłkowi partnerki, Tamary Lunger, zawdzięcza to, że wyszedł cało z niebezpieczeństwa. Gdy wrócił do kraju przygnieciony porażką, wybuchła pandemia Covid-19. W ostatnim momencie przed lockdownem udało mu się dojechać do syna, w którego towarzystwie spędził kolejne miesiące.

Obrazek w treści Ogromna pustka. Fragment książki „Widziałem otchłań" Simone Moro [jpg]

Pozbawiony możliwości wspinaczki (ba, jakichkolwiek spotkań) Moro wykorzystuje dany mu czas na rozmowy z synem, odpowiada na dociekliwe pytania dziesięciolatka, wracając tym samym pamięcią do najważniejszych osób i wydarzeń w swojej karierze. Stara się też przekazać synowi cenne lekcje, jakie sam otrzymał, i udowadnia, że dla naprawdę zdeterminowanych osób nie ma rzeczy niemożliwych.

W tej książce próbuję wyjaśnić mojemu synowi, że z upadków się powstaje. Moja nieudana wyprawa jest okazją, by pokazać, że tę otchłań, która rozwarła mi się pod nogami, każdy może napotkać pod postacią zdrady, porażki czy choroby.

Nigdy w życiu nie paliłem, nie piję, a jedyną moją słabością jest egoizm. Tak, ponieważ poświęciłem całe życie misji zdobywcy. Myślę, że uczciwie jest się do tego przyznać z całą prostotą.

(Wypowiedzi Moro dla „Corriere della sera")

Do lektury książki Widziałem otchłań zaprasza Wydawnictwo Mova. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Widziałem otchłań. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

Następnego ranka wyruszamy z drabiną na ramionach i świeżą porcją ufności w sercu. Udało się: teraz trzeba tylko zebrać się w sobie, przejść te parę kilometrów do miejsca, w którym mamy ją położyć, aby pokonać szczelinę, a stamtąd już tylko krótki skok do miejsca na obóz pierwszy. Chcemy zapłacić za drabinę, nalegamy, ale żołnierze nie przyjmą nic w zamian, ponawiamy więc obietnicę, że ją zwrócimy, i ruszamy szybkim krokiem, prowadzeni szlakiem małych chorągiewek. Mamy na nogach rakiety śnieżne, które pozwalają nam nie zapaść się po kolana, a niekiedy nawet po brzuch w świeżym śniegu i pomagają nam lepiej rozłożyć ciężar ciała na niebezpiecznych przejściach, takich jak naturalne mosty ponad szczelinami.

Biorę na siebie niesienie drabiny: zakładam ją sobie na plecy i prę naprzód jak szalony w labirynt szczelin do pokonania, mostów do przekroczenia i seraków do obejścia. Z drabiną na plecach jest to męczące, ale obliczyliśmy, że da się zdążyć w jeden dzień. Od rozpoczęcia wspinaczki minęły już ponad dwa tygodnie, a my nadal ani razu nie spaliśmy poza bazą. Mówimy sobie, że zabieranie sprzętu do rozbicia obozu w połowie drogi na górę zwiększa wysiłek i ryzyko dodatkowego obciążenia w tak niebezpiecznym terenie. Mówimy sobie, że nie byłoby zbyt mądre z naszej strony obciążać się sprzętem, przynajmniej dopóki nie będziemy pewni, którędy mamy przejść i gdzie dokładnie zamierzamy się zatrzymać.

Jesteśmy nastawieni optymistycznie, ale kilkakrotnie przypominam Tamarze, żeby nie traciła czujności: warunki zmieniają się szybko i dobrze wiem, że ta sama droga pokonana dzień wcześniej wciąż może kryć pułapki ominięte tylko dzięki szczęściu. Przebywamy te błogosławione i dłużące się pięć kilometrów pełne podejść i zejść, skrętów w lewo i w prawo, omijania wież lodowych, pokonywania szczelin po wątłych mostkach śnieżnych wiszących nad pustką, aby dotrzeć do miejsca, w którym zamierzamy użyć drabiny. Dzięki niej bez trudu przekraczamy szczelinę i zostawiamy ją na miejscu, aby móc z niej skorzystać w drodze powrotnej – zabezpieczamy ją moim czekanem, bo nie chcę ryzykować, że drabina wpadnie do środka w przypadku ruch w lodowca i poszerzenia się szczeliny. Czuję nagły przypływ ufności, cieszę się, że po dziewięciu latach wracam w górną partię lodowca, i myślę, że tam będziemy mieli lepsze warunki, aby dotrzeć pieszo do podnóża G1. Wiem – bo już tam byłem – że ten długi jęzor lodowcowy może być tak samo niebezpieczny i pełen szczelin, ale świadomość, że prawdziwy labirynt mamy już za sobą, dodaje mi otuchy. W dalszej części czekają na nas klasyczne szczeliny, ale już nie bezkresne rozpadliny pierwszego, bardziej stromego etapu, spowodowane zmianami nachylenia lodowca. Wchodzimy w strefę równie niebezpieczną, lecz z pewnością łatwiejszą.

– Ale bądźmy ostrożni – powtarzam Tamarze i sobie.

Chociaż raz przeszliśmy ten odcinek szybko, jest jeszcze trochę światła i nabieram przekonania, że cel, jakim jest dotarcie do miejsca na obóz pierwszy, pozostaje w naszym zasięgu. Spoglądam na zegarek i uświadamiam sobie, że jest 18 stycznia: mamy za sobą całe dwa tygodnie prób, a poprzednio, gdy byłem tu z Corym i Denisem, wystarczyły nam dwa albo trzy dni.

Jeszcze kilkanaście kroków i seria kolejnych wzajemnych wezwań do ostrożności i zatrzymujemy się w pobliżu miejsca, które ewidentnie wygląda na pierwszą z serii szczelin koniecznych do pokonania, by dotrzeć do celu. Przejścia są trudne i oczywiście pozostajemy ze sobą związani, ale nie idziemy w asekuracji lotnej, czyli równocześnie, tylko decydujemy się na styl klasyczny. To znaczy taki, że jeden postępuje naprzód, a nieruchomy partner podaje lub wybiera linę i wykonuje czynności zabezpieczające.

Tamara prowadzi. Posuwa się naprzód bardzo ostrożnie, starając się stąpać lekko mimo ciężkiego plecaka, staje przed mostkiem ze śniegu i lodu, a następnie dłuższym niż zwykle krokiem przechodzi na drugą stronę szczeliny. Kolejne przejście zaliczone. Zaraz za szczeliną następuje zmiana nachylenia zbocza: zatrzymanie się na krawędzi szczeliny jest niebezpieczne i Tamara słusznie decyduje się przejść dalej i wyżej, aż do wyczerpania liny, czyli do dwudziestu pięciu metrów. To nie jest łatwe przejście, nic jednak nowego ani odmiennego niż to, co robiliśmy przez ostatnie tygodnie. 

– Tamara, lina… 

Informuję ją, że lina się skończyła i teraz musimy zamienić się rolami: ona się zatrzyma i będzie mnie ubezpieczać. Obserwuję z tyłu, jak wiąże półwyblinkę na karabinku zaczepionym przy pasie uprzęży. Wszystko idzie normalnie, oboje mamy na nogach rakiety śnieżne, ona wybiera ostatnie kilka metrów liny i teraz już mogę się ruszyć, iść w jej kierunku i pokonać szczelinę. 

Gotowe. Nie robię nawet jednego kroku, wykonuję co najwyżej delikatny ruch, gdy nagle czuję, że pode mną rozwiera się przepaść. Jeszcze przed chwilą moje stopy opierały się o śnieg, a teraz nagle pod rakietami śnieżnymi otwiera się ogromna pustka. Najpierw zagłębia się moje ciało, a potem spadam.

Książkę Widziałem otchłań kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Widziałem otchłań
Simone Moro0
Okładka książki - Widziałem otchłań

Emocjonujące i szczere przemyślenia najsłynniejszego włoskiego alpinisty. Rok dwa tysiące dwudziesty rozpoczął się dla Simone Moro wyprawą na Gaszerbrumy...

dodaj do biblioteczki
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Zły Samarytanin
Jarosław Dobrowolski ;
Zły Samarytanin
Pokaż wszystkie recenzje