Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei to pierwszy tom porywającej sagi historycznej, porównywanej do Stulecia winnych.
Powieść o zwykłych ludziach, którzy w przededniu Powstania Wielkopolskiego, żyli, cierpieli, kochali i budowali podwaliny rodzącej się Drugiej Rzeczpospolitej.
Luty 1916 roku. Dwudziestoletnia Irena Kałuża wyjeżdża na zawsze z rodzinnego Pleschen do Westfalii, za chlebem. Zostawia córkę, trzyletnią Helenę, która jest owocem zakazanego związku z pruskim oficerem. Dziewczynkę wychowuje babcia oraz cała kamienica, którą zamieszkująosoby stanowiące przekrój ówczesnego społeczeństwa wielkopolskiego - bogaci właściciele kamienicy, zubożała ziemianka, rodzina żydowska, aspirujący aplikant radcowski i szewc z rodziną.
Na świecie toczy się krwawa wojna, a w kamienicy na Gnieźnieńskiej 10 normalne życie, w której walka o byt, sprzeciw wobec germanizacji, dramaty rozstań i choroby przeplatają się z małym codziennym szczęściem, miłością, przyjaźniami i ludzką życzliwością.
Do lektury powieści zaprasza Wydawnictwo Słowne. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei.
Pleschen wyglądało niemal tak samo jak jego rodzinne Szamotuły, było tylko nieco mniejsze i jakby bardziej zwarte. Przynajmniej Aleksander odniósł takie wrażenie.
Świetnie pamiętał szamotulski kwadratowy rynek z landraturą na środku, okazały słup ogłoszeniowy z zegarem, uliczki odchodzące promieniście od rynku. Szamotuły, zwane z pruska Samten – chociaż w mieście nikt z rdzennych mieszkańców tej nazwy nie używał, nawet sami Niemcy próbowali wymawiać ją z polska, co brzmiało mniej więcej jak Szamotulen – były miastem zamożnym i tętniącym życiem.
W Pleschen nie było takiego słupa, budynki wydawały się mniejsze i ulic było mniej. Natomiast – podobnie jak w Szamotułach było tu sporo ludzi, bo na rynku odbywał się również targ. Aleksander spędził tu kilka dni. Nocował w hotelu Victoria i przemierzył miasto wzdłuż i wszerz, obserwując przechodniów – w dorożkach, jadących wozami drabiniastymi z towarem na targ, z małymi dziećmi na spacerze, spieszących się do fabryk, flirtujących na parkowych ławkach, dyskutujących przy małych okrągłych stolikach w conditorei czy wreszcie nierobiących nic, po prostu przechodzących obok niego.
Po pięciu latach spędzonych na studiach prawniczych w Breslau klimat małego miasta niezwykle przypadł mu do gustu. Mimo sporej odległości dzielącej Pleschen od Posen, co wiązało się z dłuższym spędzaniem czasu w podróży – wszak aplikację trzeba odbywać również w sądach – Aleksander zdecydował, że przyjmie ofertę asesora Wilhelma Knappego i zostanie w Pleschen, by zrobić aplikaturę. Co będzie robił potem, zastanowi się w trakcie czterdziestu sześciu tygodni praktyki.
Pana Knappego polecono mu jeszcze w Poznaniu. Był to doświadczony adwokat niemieckiego pochodzenia, który praktyki odbywał w Posen. Z tego, co Aleksander słyszał, był nawet zaangażowany w obronę rodzin organizujących strajk dzieci we Wrześni. Odważny i doświadczony człowiek – takiego mu teraz trzeba. Jak się uczyć, to od najlepszych.
Jedyne, co pozostało teraz Aleksandrowi, to znaleźć przyzwoite i niedrogie lokum. Od znajomych z Posen otrzymał informację, że państwo Szewczyńscy mają do wynajęcia nieduże dwupokojowe mieszkanie, za to położone w świetnym punkcie – niedaleko rynku. Kamienica mieściła się na rogu ulic Gnieźnieńskiej i Tyniec. Była duża i miała raczej prostą bryłę – brakowało jej secesyjnych ozdób, charakterystycznych dla miejskiej zabudowy w Provinz Posen. Z zewnątrz wyglądała jak zwykła czynszówka – dwa piętra plus mansarda, na dole karczma prowadzona przez Żyda Josifa Gellerta, a po drugiej stronie bramy zakład szewski Wacława Tokarskiego, do którego wchodziło się od strony podwórka.
Aleksander, będący świeżo pod wrażeniem spotkania z potencjalną sąsiadką, zapukał do drzwi Szewczyńskich. Był niemal pewien, że zdecyduje się na wynajem mieszkania. Otworzyła mu młoda, blada kobieta o wyglądzie angielskiej aktorki June Tripp, którą Aleksander widział na filmie w kinie w Breslau. Miała zamyślone, smutne oczy, a jej blond włosy zaplecione były w kok i misternie ułożone w fale nad czołem.
– Dzień dobry, czy mam przyjemność z panią Szewczyńską? Ukłonił się nisko.
Kobieta uśmiechnęła się niemal niezauważalnie. Wyglądała na zmęczoną.
– Tak, to ja. Zapewne pan jest tym aplikantem adwokackim z polecenia naszego serdecznego przyjaciela, pana Seydy? – Dopiero teraz wyciągnęła rękę, na której Aleksander złożył dyskretny pocałunek.
– W rzeczy samej. Rozumiem, że oferta wynajmu mieszkania jest nadal aktualna?
Pani Szewczyńska otworzyła szerzej drzwi.
– Tak, zapraszam do środka, odnajdę tylko klucze. – Podeszła do dużej komody, nad którą Aleksander dostrzegł elegancki czarno-mleczny kinkiet w stylu art deco. Widać pani Szewczyńska śledziła najnowsze trendy w dziedzinie wystroju wnętrz. – Będę musiała oprowadzić pana po mieszkaniu sama, bo jak pan zapewne wie, męża niestety nie ma w domu.
łowa „jest na froncie” nadal nie przechodziły przez usta Henryki. Wolała myśleć, że go po prostu nie ma. Wyjechał i zaraz wróci.
– Oczywiście. Nie zajmie nam to dużo czasu, wie pani, nie jestem wybredny.
– Mieszkanie mieści się w drugiej klatce schodowej, na drugim piętrze. Miałby pan za sąsiadki panią Kałużę i jej wnuczkę. Bardzo miłe osoby.
– O tak, wnuczkę pani Kałużowej zdążyłem już chyba poznać. Zaiste, bardzo miłe dziecko. – Wrócił myślami do rozmowy sprzed chwili. Dziewczynka zrobiła na nim wrażenie rezolutnej i grzecznej, mimo że Stefania myślała w tamtym momencie zgoła odwrotnie.
Przeszli do klatki schodowej mieszczącej się naprzeciwko mieszkania właścicieli. Panował tu mrok, w powietrzu unosił się zapach zbutwiałego drewna. Na każdym piętrze zamontowana była solidna umywalka. No proszę, jest i woda dociągnięta, pomyślał Aleksander. Na pierwszym piętrze była tylko jedna para drzwi z tabliczką „Gellert”, na drugim mieściły się dwa mieszkania. Spojrzał na tabliczkę z napisem: „Adela Kałuża, prasowaczka”. Kolejna miła niespodzianka – będzie miał gdzie oddawać koszule.
Drzwi do pustego mieszkania otworzyły się z lekkim skrzypnięciem. Szewczyńska przekręciła pokrętło elektryczne – z sufitu rozbłysło mdłe światło małej żarówki. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi i niedużej kuchni ze wstawioną tam angielką. W jednym pokoju zobaczył wąskie łóżko i trzydrzwiową szafę z okuciami, w drugim – puste półki, okrągły stół, otomanę i ogromny fotel. Oprócz tego żadnych ozdób, kwiatów czy innych bibelotów. Znakomicie, lubił ascetyczne wnętrza.
– Czynsz wynosi sto marek płatne z góry do dziesiątego każdego miesiąca. – Głos pani Szewczyńskiej roznosił się echem po pustym mieszkaniu. – Będzie pan zadowolony. Mamy szczęście do lokatorów.
– A co z hałasami dochodzącymi z karczmy? – Miller co rusz słyszał pokrzykiwania pijanych chłopów. Pewnie tak jest zawsze.
– No cóż, nie ukrywam, że trochę nam to uprzykrza życie. Ale hałasy są na ogół w piątki, poza tym państwo Gellertowie to uczynni sąsiedzi, zawsze chętni do pomocy. – Widać, że pani Szewczyńskiej zależało na lokatorze.
Aleksander nie był zaskoczony, wszak w czasie wojny liczył się każdy grosz, a o zarobek było niezmiernie trudno.
– Jeśli pan chce, mogę poprosić moją służącą, by założyła panu welurowe story. One nie tylko zatrzymują nieco hałasu, lecz także pomagają utrzymać w zimie ciepło w mieszkaniu, a latem przed nim chronią.
– To dobry pomysł, jeśli można, to poproszę. Decyduję się na to mieszkanie.
Szewczyńska wyglądała na nieco zaskoczoną.
– Tak od razu? Przyznam, że jest pan pierwszym lokatorem, który nie chce się targować.
– Miła pani, mam całe życie na targowanie się. Zawodowo, rzecz jasna! Póki mam fundusze, nie będę szarpać się o kilka marek. Myślę, że to dobra inwestycja w dobrosąsiedzkie stosunki.
Henryka uśmiechnęła się i Aleksander odniósł wrażenie, że był to pierwszy szczery uśmiech od początku ich rozmowy. Skryta kobieta. Wyciągnęła do niego po męsku rękę.
– Witam pana na Gnieźnieńskiej.
***
Aleksander Miller pochodził ze spolszczonej półniemieckiej rodziny.
Jego ojciec Hans urodził się w Popówku koło Szamotuł, ale rodzice przeprowadzili się do Posen, gdy chłopiec miał zaledwie kilka lat. Tam założyli drogerię na Górnej Wildzie. Biznes szedł tak dobrze, że Hans stał się jedną z lepszych partii w środowisku drobnych kupców. Ożenił się z Polką, Wandą z Otmianowskich, córką prezesa Związku Towarzystw Kupieckich. Po ślubie młodzi zdecydowali, że żadne z nich nie ma ochoty parać się kupiectwem. Za posag Wandy i kapitał, który zgromadził Hans (zwany odtąd Janem), odkupili od niejakiego Bonawentury Pawłowskiego fabrykę wody selterskiej i już wkrótce stali się potentatami w całym Provinz Posen, a nawet dalej, bo ich woda była eksportowana również do Westfalii.
Ten pochodzący z Hesji napój produkowano z wody destylowanej z dodatkiem kwasu węglowego oraz soli kuchennej. Był wówczas niezwykle popularny – świetnie gasił pragnienie, mówiono też o jego licznych walorach zdrowotnych.
Woda selterska przyniosła Millerom spory majątek – na tyle duży, że mogli wykształcić jedynaka w najlepszych placówkach oświatowych. Aleksander nie przejawiał chęci przejęcia biznesu, był natomiast bardzo oczytany i kochał historię. Rodzice zdecydowali, że studia prawnicze będą najlepszym rozwiązaniem. Na prawników popyt był zawsze – co prawda bismarckowa administracja nie pozwalała zatrudniać Polaków w sądownictwie czy innych urzędach państwowych, ale mogli oni praktykować w adwokaturze. Ich całkowita liczba nie była imponująca – w samym Posen było niespełna trzydziestu polskich prawników, a w całym Provinz Posen – nieco ponad czterdziestu. W tym samym czasie adwokatów pochodzenia żydowskiego bądź też niemieckiego było ponad trzykrotnie więcej.
Dla Aleksandra nie stanowiło to przeszkody. Był młody, ambitny i nastawiony na sukces. Wierzył, że może dużo zdziałać w adwokaturze, i rwał się do pracy w samorządzie adwokackim. Liczył na to, że praca z panem Knappem mu to umożliwi.
Państwo Millerowie martwili się nieco, że syn nie przejawia w najmniejszym stopniu chęci do żeniaczki. Wszak miał już dwadzieścia pięć lat i najwyższy czas, żeby znalazł sobie dobrą i ładną żonę.
Sami nawet zaangażowali się w swaty. Podsuwali jedynakowi raz po raz propozycje kandydatur co ładniejszych i mądrzejszych córek kupców. Aleksander jednak nie był nimi zupełnie zainteresowany. Owszem, był zawsze miły, szarmancki i chętnie umawiał się z dziewczętami, a to na wyjście do conditorei, a to do filharmonii, na ile pozwolił repertuar mocno okrojony w czasie wojny. Jednak na tym znajomość się kończyła.
Hans i Wanda ostatecznie zdecydowali, że nie będą się wtrącać do życia uczuciowego swojego potomka. Zresztą Aleksander opuścił ich już całe lata temu – najpierw wyjechał na studia do Breslau, teraz robił aplikaturę w niedużym wielkopolskim miasteczku (ale za to pod okiem znakomitego asesora). Czuli, że ich wpływ na syna jest bardzo ograniczony.
I tak musieli zdrowo się nagimnastykować, żeby załatwić mu zwolnienie z wojska. Na szczęście zaprzyjaźniony lekarz z Szamotuł, pan Szwarc, wystawił Aleksandrowi podrobione dokumenty poświadczające jego rzekomą – niezwykle poważną – wadę serca, która wykluczyła go z niemal każdej aktywności fizycznej. Do tego dołożył jeszcze melancholię i skłonność do popadania w manie prześladowcze. Komisja poborowa jednogłośnie odrzuciła kandydaturę. Na co armii kajzera niezrównoważony Polak ze słabym sercem?
Z czystym sumieniem rodzice wypuścili Aleksandra w dorosłe życie, do Pleschen. Na tę bezsensowną wojnę nikt go przynajmniej nie wyśle, a ożeni się, kiedy będzie chciał. W końcu to mężczyzna.
***
Wprowadzenie się Aleksandra na Gnieźnieńską było ogromną atrakcją dla Heleny i pozostałych dzieci.
Dla większości z nich był to pierwszy nowy lokator, który wprowadził się do kamienicy. Ostatnią osobą, która pojawiła się z zewnątrz, była Stefania. Było to niemal siedem lat temu, większości dzieciaków nie było jeszcze na świecie, a te, które były, nic z tego nie pamiętały.
Poza tym Aleksander był elegancki i z innych sfer, niemal jak panna Stefania. Jednak Stefania przez siedem lat zdążyła już do siebie przyzwyczaić wszystkie dzieciaki i była „swoja”. Pan Miller był nowy, w dodatku wyglądał na bogatego, no i był mężczyzną, a przecież wiadomo, że większość mężczyzn to teraz u Szkiebrów służy, gdzieś tam na wielkiej wojnie.
Informację o wprowadzeniu się Millera rozniosła Helena. Młodzi Białasowie i Gellertowie prześcigali się w domysłach, co też taki bogaty pan może ze sobą przywieźć, jak się ostatecznie „do nich” wprowadzi.
– Jo wam mówie, on ma pewnie wuchta bejmów* i on tu nam dom tak odpicuje, że chłopaki z rynku będą gały wytrzeszczać, jak zobaczą, jak my mieszkomy, tej – dywagował Bolek pewnego sierpniowego popołudnia, kiedy cała gromada siedziała na podwórku po całodziennych zabawach. Towarzyszył im Felek, którego mama – ku zdziwieniu całej dzieciarni – zrobiła się ostatnimi czasy niezwykle wyrozumiała. Felek mógł wychodzić na dwór do woli.
– Ale dlaczego on ma nam dom odpicować? Przecież to dom mojego ojca i mojej mamy – zdziwił się młody Szewczyński. – Mój ojciec i moja mama robią tutaj, co chcą, a nie jakiś nowy pan. A poza tym mój ojciec jest na wojnie – dodał z nieskrywaną dumą.
Zarówno Gellertowie, Białasowie, jak i mała Kałużówna zazdrościli Felkowi ojca na wojnie. Ani Josif Gellert, ani Czesław Białas nie zostali powołani. Prawo Cesarstwa Niemieckiego mówiło jasno – jedyni żywiciele rodziny nie szli na wojnę, ale tego dzieci z Gnieźnieńskiej nie wiedziały. Zachwycały się natomiast mundurem „szanownego pana Szewczyńskiego”, który widziały na zdjęciu. Pewnego dnia Felek, korzystając z kolejnej niedyspozycji matki, leżącej w buduarze z „globusem”, wyniósł z domu fotografię ojca, która dopiero co przyszła z Francji. Mama oprawiła ją i postawiła na komodzie w salonie. Pan Szewczyński wyglądał na fotografii niezwykle dostojnie. Miał elegancki mundur i spodnie z lampasami, na jedno ramię narzucił płaszcz, na głowie nosił rogatywkę, a u boku miał imponujący pałasz.
– Wiecie, że ojciec jest w Błękitnej Armii i te mundury są błękitne, i dlatego ta armia tak się nazywa? – objaśniał z dumą Felek.
Helena długo wpatrywała się w fotografię. Zazdrościła Feliksowi nie tyle ojca w armii, ile ojca w ogóle. Ona sama nie wiedziała, kim był jej ojciec. Nikt niczego nie chciał jej powiedzieć. Za każdym razem, kiedy pytała o to babcię, ta mówiła tylko:
– A ty ciągle swoje, pytosz i pytosz. Mówiłam ci, twojego łojca nie ma i nie będzie. Wyjechoł i umorł.
Zawsze to samo, choćby Helena pytała tylko o to, czy był miły, czy był przystojny i czy z mamą chodzili do conditorei, tak jak czasem chodzili państwo Szewczyńscy. Babka milczała jak grób. Dzieciaki z Gnieźnieńskiej też nie potrafiły jej odpowiedzieć na to pytanie. Starsi pamiętali tylko jej mamę, którą ona sama pamiętała coraz mniej.
Helena lubiła sobie wyobrażać, że mama pojechała szukać ojca, który – tak czuła – wcale nie umarł. Marzyła o tym, że w końcu mama odnajdzie ojca gdzieś na końcu świata i pewnego dnia przyjedzie po nią, ubrana w ten sam piękny płaszcz z futrzanym kołnierzem, na którym błyszczały śliczne kropelki ze stopniałego śniegu. I – tak jak wtedy, gdy wyjeżdżała – uklęknie naprzeciwko niej i powie jej: „Helenko, jadymy do domu. Będziesz miała piękny pokój, będziesz jadła dobry ajntopf, będziesz miała kilka sukienek i dużo książek, i piękne lalki, które zamykają i otwierają same oczy. I będzie tam twój tata”.
Tymczasem na Gnieźnieńskiej nie było ani mamy, ani ojca, ani dobrego ajntopfu, o ładnych sukienkach nie wspominając. Lalka była jedna i miała na imię Malka.
– A ja i tak mam z was najlepiej, bo ten nowy pan Miller będzie mieszkał koło mnie! – Podniosła hardo głowę.
Może i nie miała taty ani mamy, a na obiad ajntopfu ani czulentu, ale za to miała twardy charakter. Wyrabiała go nieustannie w potyczkach słownych z małymi sąsiadami i podczas rozmów cioci Stefanii z wieloma eleganckimi i ważnymi ludźmi.
Bolek i Dawid zaczęli rechotać.
– No i co z tego? – Dawidek nie mówił zbyt wiele, ale zawsze celnie.
– Na pewno ma dużo książek i mi pożyczy, a ciocia Stefania będzie mi czytać! – Helena bujała się na niskim płotku odgradzającym kurnik od podwórka.
Odbijała się bosymi stopami od klepiska i wychylała raz do tyłu, raz do przodu. W pewnym momencie zeskoczyła z płotka i rozłożyła ręce, jakby miała oznajmić swoim młodym sąsiadom wielką nowinę.
– Ciocia na pewno zostanie żoną tego pana i ja będę ich odwiedzać! – Sama dopiero przed chwilą wpadła na ten pomysł, który ogromnie ją podekscytował. Ach, to byłoby cudownie mieć ciocię z wujkiem. Cioci na pewno byłoby weselej!
– No właśnie, może nasza panna Stefania w końcu by sobie znalazła jakiego męża? – Do rozmowy wtrąciła się Genia, którą sprawy obyczajowe interesowały daleko bardziej niż wojna i książki. Mama mówi, że robi się z niej stara panna.
– Przecież panna Stefania nie jest stara! – krzyknęła Ryfka Gellert tak donośnie, że jej słowa rozniosły się echem po całym podwórku.
– No właśnie! – wtórowała jej Helena.
– Jest stara, jest. Mama mówi, że ma dwadzieścia siedem lat, a jak ma się tyle lat i się nie ma chłopa, to już nie będzie się go miało, bo jest się za starym.
– Ciocia może mieć każdego chłopa, jakiego chce! Ale ciocia… Ona… – Helena zastanawiała się, jak wyjaśnić, co robi Stefania, wszak ona sama niewiele z tego rozumiała. – Ona walczy o Polskę!
– Jak to walczy, jak nie ma munduru? – Dawid trzeźwo zakwestionował słowa Heleny.
– No właśnie, panna Stefania nie walczy, mój tata walczy i jest w Błękitnej Armii! – wtrącił się Feliks.
Każdy moment był dobry, by przypomnieć o tacie w wojsku. Helenie zbierało się na płacz. Na ogół argumentów miała co niemiara, ale teraz zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć.
– Już ja wam powiem, o co ona walczy, ale muszę cioci zapytać. I wy się w ogóle nie znacie. – Kałużównie zaczęła się trząść broda. Ach, ci przemądrzali chłopcy!
– Dobra, nie rycz, tej. Bydzie fajnie z tym nowym panem, a panna Stefania też jest fest kobita. – Bolek szturchnął Helenę tak, że prawie się przewróciła. Jednak było to szturchnięcie z gatunku przyjaznych. Hela była fajną dziewczyną i na ogół się nie mazgaiła. Tym bardziej się zdziwili, że tak się wzburzyła.
– Hela, nie płacz, chodź się pobawimy! – Ryfka zawsze stała murem za przyjaciółką.
Dziewczynki oddaliły się w kierunku klatki schodowej prowadzącej do mieszkania Gellertów, Kałużów, a wkrótce i pana Millera. Helena otrząsnęła się po chwilowej utarczce słownej. Nie mogła jednak przestać myśleć o swoim – w jej mniemaniu – genialnym planie matrymonialnym. Teraz trzeba zrobić wszystko, żeby pan Miller zakochał się w cioci Stefanii!
Książkę Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei kupicie w popularnych księgarniach internetowych: