Mroczna, alegoryczna wizja przyszłości Stanów Zjednoczonych. Stu wybranych chłopców wyrusza w doroczny morderczy marsz. Za nimi krok w krok podążają żołnierze, gotowi każdy przejaw nieprzestrzegania zasad ukarać strzałem z karabinu, a w mijanych miasteczkach czakają na nich spragnienie mocnych wrażeń i rozlewu krwii kibice. Meta marszu będzie tam, gdzie padnie przedostatni z uczestników. Tu nie ma miejsca na sportową rywalizację, ludzkie uczucia ani na zasady fair play, ponieważ gra toczy się o bardzo wysoką stawkę. Najwyższą z możliwych.
Wydawnictwo: Albatros
Data wydania: 2017-12-13
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
ISBN:
Liczba stron: 266
Tytuł oryginału: The long walk
Język oryginału: Angielski
Tłumaczenie: Paweł Korombel
Stephen King jako Richard Bachman "Wielki marsz" ❤️ Znacie takich autorów jak King, którzy swoimi powieściami wybiegli daleko w przyszłość?
Stu chłopców bierze udział w corocznym marszu. Oczywiście zwycięzca jest tylko jeden. Meta jest tam, gdzie umrze przedostatni z nich. Za zawodnikami krok w krok podążają żołnierze, pilnując wyznaczonego tempa. Nie trzymanie się reguł sygnalizują trzy ostrzeżenia, a potem czerwona kartka i... karabiny idą w ruch. W każdym mijanym miasteczku czekają kibice spragnieni rozlewu krwi. Jednemu chłopcu spadł but i się przetoczył pod widownię, ludzie szarpali i wyrywali sobie, by zachować "pamiątkę". Czy to jest normalne? Czy jest normalne kibicować osobom, którzy biegną po śmierć? Czy to jest normalne, by się zgłosić do udziału w takim marszu?
Niektórzy uczestnicy zaprzyjaźnili się, pomagają sobie wzajemnie. Są zdeterminowani i silni, by ciągle iść dalej ale... na jak długo? Kto wygra tę bitwę?
Przerażająca wizja przyszłości całego świata. Drastyczny widok cierpiących sprawia przyjemność widzom... To chore!
Niesamowite napięcie!
Spacery od zawsze kojarzyły mi się z wygospodarowaniem wolnej chwili tylko dla siebie. Z możliwością pooddychania świeżym powietrzem, odetchnięcia od zmartwień i codziennych obowiązków czy też z luźnymi wypadami w miasto, aby móc odwiedzić ulubione miejsca lub odkryć jakieś – nieznane dotąd – jego zakamarki. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że samemu narzucasz tempo! Można się wlec czy iść żwawym krokiem. Jednakże od czasu przeczytania „Wielkiego Marszu” Richarda Bachmana (a raczej Stephena Kinga, bo to on skrywa się pod tym nazwiskiem), zmieniłam do nich, w jakimś stopniu, podejście...
IŚĆ, CIĄGLE IŚĆ...
Jeszcze przez parę dni po przeczytaniu tej książki musiałam zwalczać w sobie myśl, że idąc na zwyczajne zakupy sama nie uczestniczę w Wielkim Marszu. Tłumaczyłam sobie, że przejeżdżające obok mnie samochody nie są powypychane żołnierzami, którzy kontrolują każdy mój ruch, by w razie popełnionego błędu ofiarować mi soczyste upomnienie, a otaczający mnie ludzie nie czekają na to, aż stanę się żywą tarczą. Jak sami widzicie, Stephen King zasiał we mnie strach, chociaż – muszę przyznać – na początku niczego tutaj nie rozumiałam. Owszem, zapoznano mnie z pewnymi faktami na temat popularnego w tamtej rzeczywistości marszu, ale żaden z nich nie zdradzał, o co tak właściwie chodzi w tej morderczej „dyscyplinie”. Dopiero wraz z dalszą wędrówką zawziętych bohaterów pozwolono mi dostrzec coś, co mi wcześniej perfekcyjnie umykało – jeżeli nie wiesz, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. To właśnie dla tej nagrody stu wybranych młodych mężczyzn postanowiło postawić wszystko na jedną kartę! Tylko czy w imię szybkiego wzbogacenia się warto było pozwolić obserwować innym własne słabości? Przecież oni nie mieli nawet prawa przystanąć na parę sekund, by móc odetchnąć, a co dopiero załatwić potrzeby fizjologiczne czy się nadzwyczajniej w świecie wyspać, bo z miejsca sypały się ostrzeżenia. A z każdym kolejnym kilometrem sytuacja robiła się coraz gorsza. Zmęczenie, parcie na pęcherz, chęć załatwienia grubszej potrzeby... Jakoś musieli się z tym uporać w taki sposób, by nie zakosztować gniewu żołnierzy. Prawie obgryzając paznokcie (z naciskiem na prawie), uważnie śledziłam ich walkę o swoje lepsze jutro, gdzie – pomimo początkowego sceptyzmu względem bohaterów – pożegnania z polubionymi osobami (nawet tymi mogącymi na dłuższą metę denerwować) stawały się coraz trudniejsze do zaakceptowania. Wiecie dlaczego? Bo chociaż wielu z tych mężczyzn brało udział w tej grupie „eskapadzie” z egoistycznych pobudek, to jednak odnaleźli się również tacy, którzy pragnęli wesprzec swoich bliskich. Tylko szkoda, że nikt ich nie uświadomił w jednym: Chcesz rozśmieszyć Boga? Opowiedz mu o swoich planach.
Niestety brakowało mi jednak w tej książce elementów, które jawnie by wskazywały na to, że mamy do czynienia z przyszłością. Przecież doskonale zdajemy sobie sprawę, że nowoczesna technologia rozwija się w zastraszająco szybkim tempie, dzięki czemu ułatwiamy sobie życie, tym samym pozwalając się jej zniewolić. Nie zrozumcie mnie źle, ale Stephen King mógł się w tej dziedzinie bardziej postarać – przecież jego głowa zawsze jest pełna dzikich pomysłów, o czym świadczy pokaźny dorobek literacki. No nic, jakoś trzeba było zagryźć zęby i przyzwyczaić się do tego stanu rzeczy.
... BO PRAWDZIWYCH PRZYJACIÓŁ POZNAJE SIĘ W BIEDZIE!
Wydawałoby się, że w tego typu „bataliach” będzie trudno odnaleźć kogokolwiek, kto – pomimo bycia naszym groźnym rywalem – wyciągnie do nas pomocną dłoń, niżeli jeszcze bardziej nam zaszkodzi. Cóż, bohaterowie „Wielkiego Marszu” umiejętnie obalili ten pradawny mit. Pomimo ogromnej chęci przetrwania, gdzie pozbycie się rywali powoli zbliżało ich ku wymarzonej mecie, niejednokrotnie wyciągali swoich rywali z opresji, tym samym naszego głównego bohatera. Ale Garraty wcale nie był dłużny. Sam nie wahał się ani chwili, gdy jego nowi znajomi zbierali kolejne ostrzeżenie, nieuchronnie zbliżając się ku śmierci. Jednakże to także miało swoje negatywne skutki. Każda kolejna utrata kogoś boleśnie przypominała im o tym, że nie wyruszyli w nieznane po to, by móc w docelowym miejscu napić się zimnego piwa, naigrywając się z tych, którzy jęczeli z powodu bólu nóg. To oddziaływało na ich psychikę, ukazując, że wystarczy drobna rysa, aby każde kolejne uderzenie powiększało ją, przez co można się posypać. A dokładając do tego zmęczenie prowadzące do rozdrażnienia... Mieszanka wybuchowa, jak się patrzy.
Żeby jednak nie było za kolorowo, znaleźli się tam również tacy, którzy umiejętnie wykorzystywali wszelkie słabości pozostałych, by dzięki temu szybko ich eliminować. Doskonale wyczuwali, z kim mogą dać sobie radę, lecz kiedy natrafiali na ciężką sztukę – wtedy odczuwali w jakimś stopniu satysfakcję, bo dzięki temu mogli się wykazać. Natomiast jeżeli chodzi o ludzi, którzy z chorą fascynacją obserwowali zmagania maszerujących... Okazali się znacznie gorsi od tych, którzy podstawiali nogi rywalom. Jakoś nie wyobrażam sobie tego, bym umiała stanąć w tłumie gapiów, czekając tylko na to, aż ktoś pożegna się z Wielkim Marszem, by móc świętować czyjś bolesny upadek. Tym samym przypominali krzykliwie odzianych mieszkańców Panem z „Igrzysk śmierci” (Suzanne Collins), którzy także czerpali przyjemność ze śmierci niewinnych osób, gdzie wcześniej obstawili zakłady. To boleśnie pokazuje, jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć, by zapewnić ludziom rozrywkę.
JAK TO JEST BYĆ MŁODYM MĘŻCZYZNĄ, CZYLI MROCZNA WIZJA STEPHENA KINGA!
Wiele miłych duszyczek powtarzała mi, że jeżeli mam rozpocząć swoją przygodę z dziełami króla grozy, nie powinnam wtedy sięgać po „Wielki Marsz”, ponieważ nie oddaje on w pełni talentu pisarza. Chyba mieli rację, bo niektóre elementy fabuły mogę śmiało porównać do piasku, który niepostrzeżenie dostał się do mojej porcji deseru, gdzie przy każdym kolejnym kęsie niemiłosiernie chrzęścił między zębami. Doskonale rozumiem, że panowie uwielbiają poruszać specyficzne tematy (i nie tylko oni, bo panie też są w tym całkiem niezłe, ale nikt o tym głośno nie mówi...), jednak przedstawione przez niego rozmowy były w większej części... niesmaczne. Z czasem do nich przywykłam, lecz ich prostactwo nadal mi ciążyło... Także obawiałam się, że skoro mowa o marszu, to jestem zdana na wysłuchiwanie (a raczej wyczytywanie) jednego i tego samego: idą i idą, i idą... Na szczęście Stephen King przeistoczył tę kwestię w pełną wrażeń wędrówkę, która – pomimo wiecznego brnięcia tylko przed siebie – nie została przesiąknięta rutyną. To godne pochwały.
Podsumowując, nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z prozą Stephena Kinga, ale gdybym się nie zaparła do zapoznania innych jego dzieł, to zapewne po „Wielkim Marszu” mocno bym się zastanowiła, czy warto kontynuować z nim przygodę. Owszem, nie mogę odmówić temu autorowi umiejętności budowania atmosfery grozy oraz kreowania oryginalnych, specyficznych bohaterów, lecz zostaje tak wiele niewyjaśnionych elementów, że ciężko stwierdzić czy to przez nieuwagę pana „Bachmana”, czy jednak przerósł go ten wyimaginowany świat i nie podołał wyzwaniu. Możliwe też, że po tylu latach siedzenia w tym gatunku nie jestem już w stanie inaczej postrzegać książki wydanej w 1979 roku. Nie mogę jednak odmówić jednego – już wtedy nie wróżono następnym pokoleniom dobrego życia.
Inspiracją do napisania Wielkiego marszu dla Stephen Kinga były prawdopodobnie Marsze Śmierci, którymi określano ewakuacje niemieckich obozów koncentracyjnych w latach 1944-1945. Zadaniem więźniów było pieszo dotrzeć do III Rzeszy i wesprzeć niemiecki przemysł zbrojeniowy. Głodowe racje żywnościowe, wielogodzinny marsz, niewielka ilość snu i zimno przyczyniły się do śmierci ogromnej ilości osób.
Wielki marsz organizowany jest co roku w Stanach Zjednoczonych. Stu chłopaków maszeruje, dopóki przy życiu nie pozostanie tylko jeden z nich. Nie mogą zejść poniżej wyznaczonego tempa. Jedyne co mogą, to dostać trzy ostrzeżenia. Kolejnego już nie ma, jest tylko czerwona kartka i... śmierć. Idą oni po spełnienie swoich największych marzeń, z taką motywacją zaczynają morderczą drogę. Później stawka wzrasta - nagrodą jest własne życie. Nie ma tu litości i czystej gry.
Powieść ta wgniata w krzesło i bez wątpienia uważam, że jest to jedna z najlepszych książek Kinga. Największy strach budzi to, że jest ona prawdopodobna, realistyczna. Być może kiedyś ktoś wpadnie na pomysł, aby takie reality show powstało bo jak wiadomo, śmierć dobrze się sprzedaje. Rozrywka w dzisiejszych czasach jest na topie, nawet ta chora.
King chciał tu pokazać upadek moralny człowieka. Rozmowy między uczestnikami marszu skłaniają czytelnika do myślenia, brutalne sceny zabijania wycieńczonych chłopców bez cienia litości wpływają na psychikę. Iść dzień, dwa lub trzy bez przerwy, z ustaloną odgórnie szybkością mając do dyspozycji wodę i koncentraty - kunszt literacki Kinga w całej okazałości.
Książkę polecam wielbicielom śmiałych i przerażających wizji przyszłości. Jest to powieść godna uwagi - okrutnie dołująca i przerażająco prawdopodobna. Taką mieszankę tylu emocji w niespełna 300 stronach mogą zamknąć tylko nieliczni pisarze.
Polecam książkę, naprawdę fantastyczna. Jak zaczęłam czytać, to tak jakbym sama ruszyła na starcie w " Wielkim Marszu". Czytalam ją w takim tempie, jak trwał Marsz, dziwnym zbiegiem okoliczności. Przez dużo obowiązków w pracy mogłam poświęcić zaledwie kilka godzin dziennie na czytanie.
Ostatni dzień Marszu i dla mnie był ostatnim dniem czytania . Ksiazka strasznie oddziaływała na mnie, może nie czułam bólu stóp, ale czułam ogromne zmęczenie i smutek. Nie da się przeczytać tej książki obojętnie!! Jeszcze raz polecam !
"Garraty przyglądał się temu apatycznie i myślał, że nawet groza powszednieje. Nawet śmierć bywa płytka."
Powiedzieć o Kingu, że jest mistrzem nie tylko jednego gatunku literatury, to nic nie powiedzieć. Jednak powiedzieć, że oznaki mistrzostwa wykazywał już w pierwszych swoich powieściach, to już jest coś. Bo powieść "Wielki Marsz", napisana i wydana jeszcze pod pseudonimem (Richard Bachman), to prawdziwe mistrzostwo świata i w mojej ocenie, zasługuje na komplet wszystkich dostępnych gwiazdek, który ja sama całkowicie subiektywnie, przyznaję bardzo, bardzo rzadko. Powieść ta, ma już swoje lata, swoją premierę miała w 1979 roku, w Polsce (z wiadomych przyczyn) dopiero w roku 1992, lecz mimo to, a może właśnie dlatego, tym bardziej przeraża i poraża swoją aktualnością.
"Wielki Marsz", to opowieść o setce młodziutkich chłopców, zdrowych i sprawnych, którzy biorą udział w organizowanym corocznie, wielokilometrowym marszu, zaś jego meta jest tam (jak podaje opis) "gdzie padnie przedostatni z nich". Ostatni z żywych, zostaje zwycięzcą. Wielkie marsze (czytaj: Marsze śmierci) są znane i zaznaczyły krwawo, swoją niechlubną obecność na mapie historii świata, więc wydawałoby się, że King nie wymyślił tu niczego nowego. Jednak, w przypadku tamtych marszów, ich uczestnicy byli zniewoleni, brali więc w nich udział, czy chcieli, czy nie. W Wielkim Marszu, Kinga, natomiast uczestnictwo jest całkowicie dobrowolne. Mało tego, trzeba przejść kilkuetapowy proces rekrutacji, by się do niego zakwalifikować. Chętnych jednak, co roku, wcale nie brakuje. Wszak, nagroda, jest naprawdę, tą z wysokiej półki.
Zasady uczestnictwa w tej imprezie są bardzo proste i jasne, jednak najważniejszą z nich jest ta, która mówi, że musisz iść i iść i nie wolno ci się zatrzymać, proste prawda? Mało tego, nie tylko nie możesz się zatrzymać, nie możesz nawet zwolnić na tyle, by odczyty na specjalnych urządzeniach, żołnierzom na transporterze, nie pokazały, że idziesz wolniej niż 6 km/h. Od tej zasady nie ma ŻADNEGO odwołania, złamania jej NIC nie usprawiedliwia. Nie ważne, czy wpadł ci kamień do buta i chcesz go wyjąć, czy zachciało ci się kupę, czy dostałeś udaru słonecznego, zapalenia płuc, czy grypy jelitowej. Pamiętajmy, że oni wciąż idą, czy pada deszcz, czy praży słońce.
Trzeba być prawdziwym mistrzem pokroju Stephena Kinga, by w powieści dziejącej się właściwie w jednym miejscu, na drodze, zawrzeć tyle wspaniałej treści. Tyle mądrości, nie tej górnolotnej wypowiadanej z patosem i uduchowieniem. Tylko tej zwykłej, ludzkiej, wypowiadanej ustami zmęczonych do granic możliwości młodych ludzi, którzy w tym właśnie marszu, dojrzewają, rozumieją i stają się zupełnie innymi osobami, niż byli ci młodzieńcy, którzy patrzyli nieufnie na siebie nawzajem, na starcie. Chłopcy idą, rozmawiają, śmieją się, płaczą, opowiadają o swoich motywacjach i marzeniach, o swoich rodzinach i dziewczynach. Jednak każdy z nich wcześniej czy później dostrzega tę prostą prawdę, że kiedy przyjdzie "czas usiąść ", to "nieważne, z kim spędzasz czas, na końcu jesteś sam". Sam, bo następuje:
"Absolutna nicość. Zmarli są sierotami. Nie mają ojca, matki, dziewczyny, kochanki. Towarzyszy im tylko cisza, cisza jak skrzydełko ćmy. Koniec rozdzierającego bólu przy każdym ruchu, koniec długiego sennego koszmaru marszu drogą. Ciało w spokoju, w bezruchu. Cisza. Idealny mrok śmierci."
Na osobne wspomnienie i uznanie zasługuje również, zakończenie, jakie King wymyślił dla swojej książki, jest ono tak otwarte jak to tylko możliwe. Zakończenie, które wywołało na różnych portalach i stronach czytelniczych zażarte dyskusje. Zakończenie takie, które nasuwa przynajmniej kilka możliwych interpretacji.
Książka jest niedługa (zważając, chociażby na to, jak wielostronicowe cegły ten pisarz potrafi tworzyć), jednak "treści" w niej cały ogrom. Treści strasznych i dających do myślenia, wszak wszelkiej maści reality show, coraz częściej, chętniej i coraz odważniej przekraczają wszelkie możliwe granice przyzwoitości i dobrego smaku, a tłuszcza wrzeszczy i klaszcze w dłonie, niemal zapluwając się z radochy, że ktoś gdzieś "zajada" się żywymi robalami, albo robi jakiś inny podobnie kretyński wyczyn. Jak więc długo będziemy czekać na "Wielki Marsz" ? Na to pytanie, niech każdy odpowie sobie sam....
Świetna książka. Do chłopców zostaje wybranych do Wielkiego Marszu. Jak zostaną wylosowani to nie można się już wycofać. Zadaniem jakie muszą wykonać uczestnicy marszu jest chodzenie bez przerwy po stanach ze stałą prędkością sześciu kilometrów na godzinę. Pilnują tego uzbrojeni żołnierze. Za złamanie regulaminu dostaje się upomnienia - każde wyeliminowane po godzinie. Ma się trzy upomnienia. Za czwartym żołnierze po prostu zabijali chłopaka. Marsz kończy się tam, gdzie przedostatni zawodnik dostanie czwarte upomnienie. Mimo to można umilić sobie drogę do samego. Chłopcy trzymali się w grupach, rozmawiali, zaprzyjaźniają się. Niekiedy również żartowali i wspierali się, gdy jeden osłabł. Jednak ostatni zawodnik często nie cieszył się z wygranej po stracie kolegów.
Dawno nie było tak abym na swój sposób polubiła każdego bohatera - zawsze znalazł się ktoś kto mnie denerwował lub działał mi na nerwy.
Perfekcyjnie napisana, z masą dialogów (co u Kinga nie zdarza się zbyt często). Momentami czułam się jakbym sama brała udział w marszu, choć może niekoniecznie jako uczestnik, lecz obserwator. Książka porusza ważne tematy, zmusza do refleksji na temat życia i śmierci. Wspaniale było móc czytać o stopniowo rodzącej się przyjaźni pomiędzy Garratym a McViresem. Fantastyczne jest to, że postacie wykreowane przez Stephena Kinga nigdy nie są idealne - poruszają kwestie, które dla wielu wciąż pozostają tematami tabu, lub wstydzą się o nich mówić. Są inne, jedyne w swoim rodzaju. Autor z łatwością przenika w głąb ludzkiej podświadomości.
Zakończenie przyprawiło mnie o dreszcze i nie mogę przestać o nim myśleć. Sprawia wrażenie otwartego i do czytelnika należy interpretacja.
Włąśnie przeczytałem drugi raz książkę S. Kinga "Wielki marsz". Mam tą książkę na własność, bo kupiłem ją, jakiś czas temu, w Kolporterze. Mam tylko parę książek tego autora, ale cenię je sobie i regularnie do nich wracam, ponieważ kocham czytać. Jest to jedna (chyba najbardziej przeze mnie lubiana) forma relaksu. Ale wracając do samej książki. Nie będę się o niej rozpisywał, bo jej recenzji jest sporo, na tej stronie internetowej i w zasadzie się z nimi zgadzam. Napiszę tylko, że polecam tą książkę, i uważam że każdy powinien ją przeczytać, bo naprawdę warto. To tyle.
Źle się dzieje w wydawnictwie Zenit. Wyniki sprzedażowe dołują, firma lada chwila może znaleźć się pod kreską. I wtedy pojawia się Carlos Detweiller ze...
Górnicze miasteczko Desperacja, położone w odludnej części środkowej Nevady, staje się miejscem niezwykłych, przerażających wydarzeń. Niegdyś kipiące...