Alan stracił wszystko, co było dla niego drogie. Nie chciał żyć, nie chciał pamiętać. Rozwiązaniem miała być wędrówka. Przez całą Ameryką. Pieszo, z małym plecakiem. Bez planu.
W sytuacjach, które wydają się bez wyjścia, z bezinteresowną pomocą przychodzą mu zupełnie obcy ludzie. Ich proste gesty wsparcia pozwalają Alanowi przetrwać samotność. Przypominają, że nie jest sam. Że jest ktoś, kto czuwa nad nim w chwilach największego zwątpienia.
*
Alan zostaje poddany kolejnej ciężkiej próbie. Choroba niespodziewanie przerywa jego podróż i mężczyzna wraca do domu, do ojca, który nie do końca rozumie wybór syna. Ten przymusowy przystanek przynosi moment zastanowienia, a także ujawnia niespodziewaną prawdę. Że czasem to, czego szukamy, jest tuż pod naszym nosem. Tylko czy Alan zdąży na czas ją odkryć? Zanim Ci, którzy są naprawdę ważni odejdą na zawsze.
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 2016-04-27
Kategoria: Obyczajowe
ISBN:
Liczba stron: 272
Tytuł oryginału: A Step of Faith
Język oryginału: angielski
Tłumaczenie: Hanna de Broekere
Zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd? Może nie powinnam czytać tej książki bez znajomości trzech poprzedzających ją tomów cyklu, a może mogłam nie zapominać, że amerykańska literatura popularna zazwyczaj mnie irytuje? Bo czym można wyjaśnić fakt, że ta książka zarazem podoba mi się i nie podoba?
„Miejsce dla dwojga” to czwarta część „Dzienników pisanych w drodze” czyli pamiętników Alana Christoffersena, młodego, przystojnego i bogatego mężczyzny, który w krótkim czasie traci wszystko – ukochaną żonę, dobrze prosperującą firmę, pieniądze. Nie mogąc znaleźć sensu swojego dalszego życia wyrusza w pieszą podróż przez całe Stany Zjednoczone (od Seattle do Key West na Florydzie) aby podczas niej odpowiedzieć sobie na pytanie, co dalej robić z własnym życiem i dlaczego to na niego spadło tyle nieszczęść.
Jak już wspomniałam, powieść tą czytało mi się i dobrze, i źle. Nie znam całej historii Alana, ale w tekście „Miejsca dla dwojga” wiele jest retrospekcji, także raczej nie powinno to stanowić problemu, choć może nie czytając tego cyklu od początku nie potrafiłam do końca wczuć się w jego klimat.
Zacznę od tego, co mi się podobało
.
Przede wszystkim głębokie, acz nie napuszone, przemyślenia głównego bohatera na temat ludzkiego życia. Przeszedł on dużo (dosłownie i w przenośni), toteż nie można zarzucić mu, że posługuje się sloganami o których nie ma pojęcia. Zresztą to nawet nie są slogany, bardziej pisane w specyficznym stylu „złote myśli”, niezwykle trafne, a przy tym okraszone sporą dawką humoru. Bo choć losy Alana nie są do pozazdroszczenia, jednak podchodzi on do życia z uśmiechem, pisząc nie tylko o rzeczach smutnych, ale również o tych niezwykle zabawnych, które przytrafiły mu się podczas podróży. Nie jest czysto reklamowym chwytem, że książka przynosi nadzieję iż można podnieść się w życiu z największych tarapatów. Ja dodałabym jeszcze, że przywraca ona wiarę w ludzi, bowiem większość postaci spotkanych przez Alana w drodze oferuje mu swą pomoc, przeważnie bezinteresownie. Sporo można też dowiedzieć się z niej o geografii, historii i kulturze stanów, które przemierzał główny bohater. Odwiedzamy z nim między innymi Graceland, posiadłość Elvisa Presleya, a także miasteczko w którym urodził się ten artysta, spędzamy dzień w sekcie założonej przez jakiegoś nawiedzonego „ojca”, czy też wraz z aligatorami pływamy po bagnach Okenfokee.
Przejdźmy teraz do wad.
Książka jest przegadana. Jak dla mnie zbyt wiele jest w niej dialogów, które nic nie wnoszą do akcji, a ciągną się po kilka stron. Czasami oczywiście poruszają one ważne życiowe kwestie, o których wspomniałam powyżej, częściej jednak są to niekończące się rozmowy o czynnościach dnia codziennego. Po drugie denerwuje mnie nadmierna amerykańskość tej książki. Już nie raz zauważyłam, że autorzy popularnej prozy amerykańskiej tworzą albo wyłącznie z myślą o czytelnikach ze swojego kraju, albo też zapominają, że nie wszyscy są Amerykanami. Mnóstwo jest tu szczegółów związanych wyłącznie z kulturą USA i nieprzetłumaczalnych ani na inny język, ani na inną kulturę. Ja niestety często nie miałam pojęcia o czym bohater mówi, przypisów jest albo za mało, albo nie są one w stanie wyjaśnić wszystkich kulturalnych niuansów.
Książka ma poza tym bardzo niejednolitą formę – albo tworzą ją same dialogi, albo opisy miejsc jakby żywcem wyjęte ze zbeletryzowanego bedekera. Autor nie potrafił niestety ująć tego w spójny, płynny tekst.
„Miejsce dla dwojga” to na pewno książka z przesłaniem. Niestety, zostało ono mocno spłaszczone niedopracowaną formą i niskim poziomem dialogów, tak by były zrozumiane przez jak największą liczbę czytelników. Bo – niestety – literatura popularna (a już amerykańska w szczególności) ma to do siebie, że jej celem jest jedynie dobra zabawa, nawet kosztem zaprzepaszczenia często całkiem fajnego tematu.
Recenzja pochodzi z mojego bloga "Świat Powieści": http://swiat-powiesc.blogspot.com/
Nowy Rok zaczęłam od kolejnej części serii Dzienników pisanych w drodze. Tym razem Alan znowu musi się zmierzyć z kolejną przeszkodą od losu, chorobą która na niego niespodziewanie spadła. W książce jest też wątek sekty i ich manipulacji jakich używają do zwerbowanych tam osób. Jak zawsze Alan wzbudził we mnie podziw swoją determinacją.
Autor pisze o ważnych sprawach między innymi w tej serii jest temat przemijania życia na ziemi, o wierze w Boga i drogach jakie każdy człowiek wybiera. Pojawia się też nadzieja na odmianę na lepsze swoich trudnych sytuacji. Historia Alana zapisała w mi się pamięci. Zakończenie przygnębiające, ale też pojawia się iskierka nadziei. Z chęcią sięgnę po ostatnią część, bo bardzo mnie zaintrygowało jak zakończą się losy bohatera.
Jak miło było po raz kolejny towarzyszyć Alanowi Christoffersenowi w jego samotnej pieszej wędrówce z Seattle do Key West na Florydzie. Przeszedłszy nieco ponad połowę dystansu bohater wiele się nauczył, ale i wiele przeżył. Co prawda nie zdołał jeszcze poukładać sobie do końca własnego życia po tym, jak jego ukochana żona McKyle zmarła w wyniku powikłań po urazie kręgosłupa, ale był już na dobrej drodze do rozpoczęcia całkiem nowego życia. A tymczasem czwarty etap podróży Alana stanął pod dużym znakiem zapytania, kiedy lekarze zdiagnozowali u niego poważną chorobę. Kolejny pobyt w szpitalu, wsparcie ojca i najbliższych przyjaciół oraz pomyślna diagnoza sprawiły, że bohater po dłuższej przerwie mógł powrócić na trasę. Następne kilometry przemierzone z St. Louise do Folkston przy granicy z Florydą dostarczyły bohaterowi wiele niespodziewanych emocji. Mężczyzna odwiedził Memphis oraz Tupelo – miejsce urodzenia Elvisa Presley’a, a chcąc pomóc pewnej kobiecie trafił do sekty. Kontynuując dalej swój marsz przeszedł przez tereny bagien Okefenokee zamieszkałych przez aligatory, węże i inne groźne zwierzęta. I pewnie jego wędrówka trwałaby dalej, gdyby nie niespodziewana wiadomość z Passadeny – jego rodzinnego domu…
Podróż w towarzystwie Alana i tym razem dostarczyła mi wiele emocji oraz wzruszeń. Podczas lektury odpłynęłam zupełnie w jego świat, razem z bohaterem przeżywałam rozterki, zwątpienia, smutki i radości. Gdzieś wewnętrznie trzymałam kciuki za jego powrót do zdrowia i wzruszałam się, gdy dwie najbliższe kobiety zwierzały mu się ze swoich uczuć.
Aby móc tak przeżywać opowiedziane wydarzenia, książka musi być naprawdę dobrze napisana. A Pan Evans nie pierwszy raz udowodnił, że umie trafić prosto do duszy czytelnika. Pisze ciekawie, emocjonalnie, bez zbędnego patosu, ale pozostawia czytelnikowi pewną dowolność. Każdy sam może wybrać z jego powieści to, co uważa za najbardziej wartościowe. Dla mnie osobiście
„Dzienniki pisane w drodze” to najlepsza seria ze wszystkich powieści autora. Polecam serdecznie, a sama już nie mogę się doczekać zakończenia.
Niektórzy zastanawiają się, jak to jest pojawić się na własnym pogrzebie. Charles dostał taką szansę. Uznany za zmarłego, słynny sprzedawca marzeń...
MaryAnne i David przeszli razem niejedno, ale wciąż łączy ich szczere i trwałe uczucie. Małżonkowie mieszkają w urokliwej rezydencji, otoczeni gronem serdecznych...