Pan odszedł i serce świata przestało bić. Królestwo, oparte na solidnej podstawie niebiańskiej hierarchii, musi trwać.
Daimon, jeszcze niedawno wyrzutek i szaleniec, pragnący zniszczyć świat, znów stał się szanowanym, choć niezbyt lubianym Świetlistym, Abaddonem Niszczycielem, w służbie Królestwu. Odwieczna, ulubiona banda uskrzydlonych drani, zabójców i intrygantów na nowo przygarnęła go do swoich wielkich, gorących serc. Alleluja!
Świetlista z dobrego rodu, imieniem Sereda - podróżnik, kartograf, odkrywca - która właśnie wróciła z kolejnej wyprawy, przyniosła Razjelowi, Panu Tajemnic dobrą nowinę. Znane jest miejsce bytności Pana.
Królestwo organizuje ekspedycję badawczą w dzikie i nieznane Strefy Poza Czasem, by rzucić się w wir najbardziej szalonych niebezpieczeństw czyhających gdzieś na najparszywszym zadupiu wszechświata i odnaleźć emanację Światłości.
Dowódcą wyprawy zostaje Tańczący Na Zgliszczach ze śmiercionośną Gwiazdą Zagłady.
Uważajcie na marzenia, skrzydlaci. Czasem spełniają się, jak klątwa.
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 2017-01-11
Kategoria: Fantasy/SF
ISBN:
Liczba stron: 512
Język oryginału: polski
Tłumaczenie: brak
Żona Jarosława Grzędowicza ma talent do zawierania w postaciach wielu sprzeczności. Podobnie jak wyżej opisany Lucek, tak i każdy z Archaniołów ma swoje wady i zalety, które są tak bardzo ludzkie, jak tylko mogą być dla istot wyższego rzędu.
Z cyklu o Aniołach dane mi było czytać tylko „Obronę królestwa”, ale nigdy nie zapomnę Daimona Freya. Takiego Anioła Zagłady ciężko wyrzucić z pamięci. Może za jego upór, może za to jak wiele potrafi poświęcić dla dobra tych, na których mu zależy. A już z całą pewnością za jego poczucie humoru i sarkastyczne wtręty w wiele konwersacji.
Smaczku dodaje postać kota Nefera, którego ulubioną zabawką jest pewna okrągła główka. Zobaczycie, jak ta z pozoru mało znacząca jednostka uratuje cały misterny plan największej intrygi jaką widziała Otchłań. Podsumowując, gwarantuję świetną zabawę, zauroczenie Strefami Poza Czasem i poznanie kilku hinduskich bóstw po drodze. Przekonacie się o potędze Aniołów, zobaczycie jak wielką wartością jest wolność i zastanowicie się nad tym, czy Pan był faktycznie kiedykolwiek sprawiedliwy.
Całość recenzji na zukoteka.blox.pl
Pierwszy tom "Bram Światłości" rozpoczyna kolejne przygody bohaterów, dobrze nam znanych z poprzednich części. Tym razem okazuje się, że znaleziono miejsce pobytu Pana. Wyrusza tam ekspedycja, która ma sprawdzić, czy jest to prawda. Książka wciąga od samego początku do końca. Obserwujemy ciekawe przygody Skrzydlatych i ich towarzyszy, którzy wędrują po odległych, pełnych niebezpieczeństw krainach, napotykając co rusz na nowe, coraz groźniejsze stwory. Mamy tutaj też odrobinę humoru, bijatyk i tajemnic. Pierwszy tom "Bram Światłości" jest kolejną, dobrą częścią pełną akcji i ciekawych postaci. Nie ma tutaj ani chwili nudy, a cała historia zachęca do śledzenia dalszych losów postaci.
Wiem, że kobietom wieku się nie wypomina. Kobieta ma tyle lat, na ile wygląda. Nie da się jednak ukryć, że nie od dziś Maja Lidia Kossakowska swą twórczością dostarcza czytelnikom wielu niezapomnianych przeżyć. O ile Wikipedia nie kłamie (a nie mam powodów, by w tej kwestii jej nie wierzyć), w tym roku, w styczniu, minęło 20 lat od debiutu autorki na łamach niezapomnianego Fenixa. Aż się łza w oku kręci.
Nie ma w tym nic dziwnego, wszak Kossakowska pisze dobrze, a dobre teksty wybronią się zawsze, bez względu na mody, trendy i kryzysy rynku literackiego. Zaskakuje co innego, to mianowicie, że po tylu latach autorka nadal trafia do serc i gustów młodych miłośników fantastyki. Zazwyczaj (poza typową „młodzieżówką”, a nie o takiej literaturze tutaj mowa) czytelnicy starzeją się wraz ze swym ulubionym twórcą. Jak autorka to robi, że nie tracąc starych fanów pozyskuje wciąż nowych, tych z młodego pokolenia? Myślę, że po przeczytaniu „Bram światłości” znalazłam odpowiedź na to pytanie. Sekretem Kossakowskiej jest młody duch. Udało jej zachować się to, co jest istotą młodości – ogromną wrażliwość i emocjonalność, ocierającą się wręcz czasami o młodzieńczą afektację. W twórczości tej pisarki nie ma nic z charakterystycznego dla osób dojrzałych spokoju, akceptacji czy pogodzenia się z losem.
Takie właśnie są postaci „Bram światłości”. Pełne emocji, które skłonniśmy przypisywać młodym: miłości, nienawiści, tęsknoty, gniewu, buntu. Przedwieczne istoty, stworzone przez Jasność zanim jeszcze powstała Ziemia, nie mają w sobie nic ze spokojnych staruszków. Choć lata wywarły na nich swoje piętno, to nadal kochają i nienawidzą całym jestestwem. Może tylko z wiekiem stają się coraz bardziej rozgoryczone i zgorzkniałe.
„Bramy Światłości” to powrót autorki do cyklu anielskiego. Powroty, jak wiadomo, bywają ryzykowne. Bardzo łatwo wpaść w pułapkę odcinania kuponów, powtórzeń i wtórności. Kossakowska dość zgrabnie wybrnęła z sytuacji, przedstawiająca czytelnikowi niby to samo uniwersum, a jednak zupełnie odmienne. Tym razem wysłała bohaterów do tajemniczych Stref Poza Czasem. Nowe miejsce, nowe światy, to wspaniałe pole do popisu dla pisarki, której zdolność kreowania światów połączona z dogłębną znajomością mitów narodów świata jest wręcz niesamowita . Tym razem, za kanwę posłużyło mitologia hinduska, doprawiona szczyptą wierzeń innych ludów. Jak to u Kossakowskiej bywa, stare wierzenia nie zostały podane wprost, lecz zostały smakowicie przetworzone. Stąd i duży rozrzut lokacji – od mrocznego Lasu Noży po landrynkowy „kalafiorowy pałac” (ten ostatni koncept urzekł mnie totalnie). Całość przesiąknięta jest specyficznym dla twórczości Kossakowskiej magiczno-mrocznym nastrojem.
Nie na darmo przed chwilą użyłam znanego z gier komputerowych terminu „lokacja”, bo konstrukcja fabuły przypomina nieco quest. Bohaterowie mają do wykonania zadanie (konkretnie odnalezienie Stwórcy, który opuścił Królestwo). By osiągnąć cel przemierzają coraz bardziej niesamowite krainy, co i rusz wpadając przy tym w tarapaty. Gdyż już jako tako wykaraskają się z kłopotów, natychmiast wpadają w kolejne. Akcja toczy się wartko, a gdyby tego było mało, gdzieś tam, w tle – w Królestwie i w Głębi – trwają niekończące się intrygi polityczne.
Czyżby książka nie miała wad? No, nie byłabym sobą, gdybym się jednak do czegoś nie przyczepiła. Zabrzmi to może dziwnie, ale nieszczególnie przypadły mi do gustu początek i koniec, gdyż skażone zostały typowymi wadami ciągutkowego cyklu.
Od wydania poprzedniego tomu cyklu anielskiego (chodzi mi, oczywiście, o „Zbieracza burz”) upłynęło około siedmiu lat. Można wiec podejrzewać, że czytelnicy to i owo zapomnieli. Niektórzy zapomnieli pewnie wszystko. Autorka jest tego świadoma i dlatego przez początkowe kilkadziesiąt stron co i rusz przypomina nam wydarzenia z przeszłości. Muszę przyznać, że choć rozumiem po co ten zabieg, to nieco mnie te powtórzenia zeźliły, bo z lekka wiały nudą. A może sama jestem sobie winna, bo kilka dni temu przypomniałam sobie cały cykl anielski i wszystko doskonale pamiętałam?
A koniec? No cóż. Jako osoba starej daty przyzwyczajona jestem, że wraz z końcem tomu kończy się też jakaś historia. Owszem, zakończenie może być otwarte, może je zwieńczyć jakiś cliffhanger (konia z rzędem temu, kto podpowie mi jakiś zgrabny, polski odpowiednik tego potworka), jednakże coś powinno się skończyć. Tymczasem tutaj mam wrażenie, że autorka (bądź wydawca) przecięli siekierą książkę, nie bacząc na treść, a jedynie uderzając ostrzem gdzieś po środku, coby można było sprzedać dwie książki zamiast jednej.
Ponarzekałam, ponarzekałam, a teraz nie pozostaje mi nic innego, jak niecierpliwie oczekiwać na tom drugi. Pewnie nie będę jedyną osobą, która czeka.
Malaria szepcze do mnie czule, lód w mojej głowie zaraz rozsadzi mózg, czuję jak tyka niewidzialny zegar uzbrojonej bomby. Krwi!!! Korespondenci wojenni...
Lars Bergson jest Grabieżcą u szczytu sławy i możliwości, swobodnie poruszającym się między wymiarami, jednak nic nie trwa wiecznie. Tym razem szczęście...
Przeczytane:2017-02-01, Ocena: 6, Przeczytałam, 52 książki 2017, Egzemplarze recenzenckie, Fantastyka, Mam, Wyzwanie - fantastyka 2017,
Od zawsze podobało mi się niekonwencjonalne podejście do tematów, które w dość niewybredny sposób opisują niebo i jego skrzydlatych mieszkańców. Bez zbędnego opiewania ich cudownych czynów, zachwalania cnót czy wodzenia za nos. Może dlatego tak bardzo do gustu przypadły mi książki Jakuba Ćwieka i Mai Lidii Kossakowskiej, i gdy pisarka wydała kolejną powieść z cyklu Zastępy anielskie, wiedziałam, że po raz kolejny z chęcią powrócę do porzuconego przez Stwórcę Królestwa, by w towarzystwie Lampki, Moda, Gabriela, Razjela i Daimona (do którego wzdycham i nie mogę się powstrzymać, żeby tego nie robić) przeżyć przygody, o jakich nie śniło się nikomu (prócz autorki).
Regent nieba ma nie lada kłopot. Świetlista, która niegdyś była uczennicą Razjela, informuje go, że podczas jednej ze swoich niebezpiecznych wypraw odczuła wszechpotężne działanie Jasności. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie jeden drobniuteńki fakt – boska dezercja, o której wiedzą tylko nieliczni. Nie mając wyjścia, Gabriel organizuje ekspedycję rozpoznawczo-poszukiwawczą w Strefy Poza Czasem, modląc się w duchu o to, by doznania Seredy były tylko kolejną sztuczką Antykreatora, a nie rzeczywistym powrotem Najwyższego. Niestety, to dopiero początek problemów, z jakimi przyjdzie zmierzyć się nie tylko Skrzydlatym, ale również Głębianom, a przede wszystkim członkom eskapady, która z każdą kolejną milą i kilometrem będzie coraz bardziej karkołomna i szaleńcza.
Maja Lidia Kossakowska po raz kolejny zachwyca swoim kunsztem, czarnym humorem i ironicznym stylem, a Bramy światłości pochłania się z prędkością światła – chociaż może właściwsze byłoby określenie „z prędkością, jaką osiąga Boska Bestia”. Wartka akcja, pełnokrwiści, jedyni w swoim rodzaju bohaterowie, a także niezwykle barwne i dokładnie opisane miejsca sprawiają, że czytanie okazuje się nieopisaną wręcz przyjemnością.
Chociaż nie przeczytałam wszystkich tomów Zastępów anielskich (co solennie obiecuję nadrobić), nie przeszkodziło mi to w ponownym zagłębieniu się w świat, w którym aniołowie wcale nie zachowują się anielsko, a intrygi, knowania i zdrady to zjawiska codzienne i powszechne. I naprawdę nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu o bohaterach. Chociaż Sereda okropnie mnie irytowała – taka cnotka, udająca anielską Larę Croft, która mimo swojej nieprzeciętnej inteligencji (panna „ach, och, jaka jestem mądra”) nie potrafiła dostrzec, kto tak naprawdę jest przyjacielem, a kto wrogiem – to dzięki Abaddonowi, który niczym Strażnik Teksasu (niebiańskiego) potrafi wyjść z najbardziej absurdalnej sytuacji, zachowując przy tym swój anielski, wredny urok; wiernemu i szczeremu do bólu Piołunowi, a także nieokrzesanemu Luckowi (i innym ważniejszym i mniej ważnym postaciom, których nie sposób wymienić) cała opowieść staje się jeszcze bardziej intrygująca i emocjonująca.
Byłam także zdziwiona, że nie męczyły mnie bardzo dokładne i szczegółowe opisy. Z niezwykłą przyjemnością poznawałam zarówno faunę, jak i florę terenów, przez które wędrowali uczestnicy swoistej robinsonady, a dzięki temu moja wyobraźnia miała nieograniczone pole do popisu (bez bicia przyznaję, że pasuje mi styl pisania autorki).
Muszę również pochwalić Fabrykę Słów, ponieważ pierwszy raz dostałam egzemplarz recenzencki opakowany w tak cudowny sposób (a to piórko w środku wywołało na mojej twarzy tak szeroki uśmiech, że – według moich bliskich – cieszyłam się jak głupi do sera). Z całego serca dziękuję!
Tak naprawdę mogłabym się przyczepić jedynie do zakończenia – gdybym była sercowcem, to z pewnością zeszłabym na zawał, a moje głośne „dlaczego akurat w tym momencie!” powtarzane jak mantra z pewnością mogłoby wzbudzić niepokój. Naprawdę nie wiem, jak ja wytrzymam tę nieznośną niewiedzę dotyczącą dalszych losów moich ulubieńców.