Andreas kazał mi wezwać pomoc przez numer alarmowy. Na stoliku w jadalni stał aparat podobny do telefonu. Nacisnęłam guziczek. Spytano mnie, co się dzieje, i poinformowano, że za chwilę ktoś przyjedzie. Nie musiałam nawet podawać adresu. Faktycznie pierwsza karetka przyjechała bardzo szybko. Mężczyźni zajęli się „babcią”. Ja biegałam i próbowałam włączyć dodatkowe lampy. Panował półmrok. Większość kontaktów i lamp nie działała. Zjawiła się druga karetka. Za nią przyjechał samochodem osobowym lekarz. W salonie zrobiło się tłoczno. Gromada wielkich chłopów przysłaniała i tak już słabe światło padające z sufitu. Mimo sprzeciwów Gerdy zabrano ją do szpitala. Dałam sanitariuszowi listę leków, które brała seniorka. Spytałam, do jakiego szpitala ją zabierają, i zostałam sama.
W piątek wieczorem sanitariusze przywieźli podopieczną. Wniesiono ją na noszach i położono do łóżka. Na szczęście nie zostałam z nią sama. We wsi mieszkała jej dalsza rodzina. Widziałam ich pierwszy raz. Byłam szczęśliwa, że przyszli, tym bardziej że podopieczna w dalszym ciągu ze mną nie rozmawiała. Dodali mi otuchy, zadając jej pytania, które mnie również trapiły.
Spakowałyśmy cztery wory do naszego kabrioletu i pojechałyśmy na podbój świata. Na miejscu nikt się nami nie zainteresował, chociaż przy stoliku siedzieli młodzi ludzie. Podejrzewam, że byli to wolontariusze. Weszłyśmy do budynku spytać, czy to tu oddaje się ubrania. Wróciłyśmy po worki z ciuchami. Wrzuciłyśmy je do przeznaczonego do tego kosza i pojechałyśmy do domu po kolejną dostawę. Zrobiłyśmy trzy kółeczka. Podopieczna pozbyła się odzieży zmarłego męża i była na chwilę spokojna.
Dom opieki dziennej wezwał jej dzieci na konsultację. Krótko po tym seniorka wróciła z Tagespflege, trzymając wypychanego misia. Gdy spytałam, co to, odpowiedziała, że musi się udzielać, bo inaczej zamkną ją w zakładzie dla psychicznie chorych. Z dostępnych zajęć wybrała więc między innymi zszywanie i wypychanie misiów. Maskotka przydała się na prezent dla jej wnuka. Pewnego dnia Aleksandra wróciła z przedszkola i powiedziała, że w tym samym ośrodku znajdują się osoby, które przebywają tam całą dobę. Ona również się na to zdecydowała. Optymistycznie oświadczyła, że zostanie jej udzielona fachowa pomoc. Chwilowo nie czuje się bowiem najlepiej.
Kordula była jedyną podopieczną bez demencji, jaką się zajmowałam. Praca wyglądała u niej inaczej niż u wcześniejszych seniorek. Nie było stresu, który zazwyczaj towarzyszy opiekunce podczas pracy. Kordula planowała każdy dzień. Woziłam ją na terminy. Przygotowywałam posiłki, które były o stałej porze. Podopieczna nigdy nie narzekała. Czasami powiedziała, że coś jej smakuje.
Jedna córka wpadała już w porze obiadowej. Wchodziła do kuchni i mówiła: „A wy znowu jecie?”. I to był ten drugi minus – Monika! Nie cierpiałam jej. Przypuszczam, że za zadanie wzięła sobie sprawdzanie, co gotuję podopiecznej. Wpadała, stwierdzała, że jemy, porozmawiała kilka minut i szła do siebie, by wieczorem znowu się zjawić.
Gdy zaczęła się wypowiadać o uchodźcach, że powinno się ich zagonić do pracy za 1 euro na godzinę (w Niemczech często do tzw. 1 euro Job kierowane są osoby bezrobotne, które pobierają świadczenia socjalne), żeby nie stali całymi dniami w grupkach bezczynnie, myślałam, że eksploduję. Sama narzekała, że pracuje za 10 euro na godzinę. W czym taki uchodźca jest gorszy od niej, że ma zarabiać jedną dziesiątą tego, co ona?
Im dłużej jestem na zleceniu, tym swobodniej się czuję. Oczywiście pomijając miejsca, gdzie ma się do czynienia z kompletnie szalonymi osobami, które robią z mojego życia i mojej pracy piekło. Kordula nie należała do toksycznych ludzi. Powoli przyzwyczaiłam się do moich obowiązków. Cieszyłam się każdym wypadem na miasto i każdą wolną chwilą, kiedy to oddając podopieczną w dobre ręce, mogłam zwiedzić pobliskie ulice, sklepy, parki. Cieszyłam się również każdym wieczorem. Początkowo spędzałam je zamknięta w pokoju. Z czasem brałam komputer i szłam na taras. Wieczory były o wiele przyjemniejsze niż spędzane tam popołudnia. Mniej samolotów, muchy i osy też gdzieś uciekały. Powietrze było rześkie. Włączałam muzykę i cieszyłam się spokojem.
Udałyśmy się do restauracji. Gdy wracałyśmy na plażę, ja i podopieczna dostałyśmy po lodzie na pocieszenie. Przypuszczam, że Monika miała dobre chęci. Nie szanując grafiku matki, rozwaliła cały nasz świat. Do tego była choleryczką. Nie pozwolę, by psychicznie zdrowa osoba podnosiła na mnie głos. Spodziewałam się przeprosin. Zamiast tego wieczorem ujrzałam kartkę z moim numerem telefonu w koszu w salonie.
Agnes była drobniutką kobietą. Pochodziła z Czechosłowacji. Poślubiła Niemca wbrew woli jego rodziny. Całe życie ciężko pracowała na gospodarstwie. Chciała udowodnić nieprzychylnym teściom, że ich syn zdecydował się na właściwą kobietę. Jej pokorne podejście do życia bardzo pomogło kobiecie na stare lata, w obliczu choroby.
W szafce w łazience znajdowała się kolekcja najróżniejszych olejków do kąpieli, z których staruszka bardzo chętnie korzystała. Potrafiła leżeć w wannie pół godziny. Od czasu do czasu dolewała ciepłej wody. Pomieszczenie wypełniały egzotyczne zapachy. Za oknem, które znajdowało się naprzeciw wanny, rozprzestrzeniał się zapierający dech w piersiach krajobraz. Domek podopiecznej znajdował się na małym wzniesieniu i widok kończył się dopiero na zamku i przepięknym parku wokół niego. Starsza pani relaksowała się otoczona pianą i w tym momencie była najszczęśliwszą kobietą pod słońcem.
Agnes poprosiła, żebym zadzwoniła jeszcze raz. Renata wyszła w roboczym ubraniu. Było widać, że jest zaskoczona i chyba nie przyszłyśmy w porę. Agnes przypomniała jej, że przecież mówiła, żebyśmy ją odwiedziły. Przyjaciółka spojrzała na nią z uśmiechem i rzekła: „Tak, Agnes. Mówiłam wam, żebyście wpadły”. I zaprosiła nas do środka.
Dom tętnił życiem. W tle roznosiło się chrapanie Swena. Pomyślałam: „Jak w domu”. Kto by przypuszczał, że Niemcy też żyją tak jak my. Zazwyczaj domy moich podopiecznych były puste, ponure, nudne, smutne. Nie czuło się radości i nie było widać życia. A tu nagle taka niespodzianka.
Czasami podopieczna coś przypaliła, próbując sobie przyrządzić jedzenie, gdy wychodziłam z domu. Raz była to patelnia, na której smażyła serek camembert. Gdy wróciłam z zakupów i weszłam do domu, powietrze było białe. Cud, że czujniki przeciwpożarowe się nie włączyły. W zlewie leżała czarna patelnia z kawałkiem czegoś. Po inspekcji lodówki okazało się, że był to właśnie serek camembert.
Planowałam zostać u Agnes dłużej. W związku z tym musiałam się zameldować. Ania słuchała. Pani koordynator kategorycznie zaprzeczała, że jest taki obowiązek. Twierdziła, że jesteśmy w Unii Europejskiej i w tej chwili nie jestem do tego zobligowana. Wdałyśmy się w dyskusję. Owszem jesteśmy w Unii, ale to oznacza dla mnie jako pracownika tylko tyle, że mogę tu pracować bez specjalnego zezwolenia. Ale z pewnością nie zwalnia mnie to z obowiązku zameldowania, który w Niemczech funkcjonuje. I wtedy koordynatorka palnęła największą głupotę, jaką można było usłyszeć z jej ust. Powiedziała, że przecież wiadomo, że opieka to szara strefa i nie ma to znaczenia. Otworzyłam szeroko usta. Ania, która do tej pory przysłuchiwała się bez większego zainteresowania, zrobiła się czerwona. Nasz gość chyba zdał sobie sprawę, że palnął gafę i próbował zmienić temat.
Andreas kazał mi wezwać pomoc przez numer alarmowy. Na stoliku w jadalni stał aparat podobny do telefonu. Nacisnęłam guziczek. Spytano mnie, co się dzieje, i poinformowano, że za chwilę ktoś przyjedzie. Nie musiałam nawet podawać adresu. Faktycznie pierwsza karetka przyjechała bardzo szybko. Mężczyźni zajęli się „babcią”. Ja biegałam i próbowałam włączyć dodatkowe lampy. Panował półmrok. Większość kontaktów i lamp nie działała. Zjawiła się druga karetka. Za nią przyjechał samochodem osobowym lekarz. W salonie zrobiło się tłoczno. Gromada wielkich chłopów przysłaniała i tak już słabe światło padające z sufitu. Mimo sprzeciwów Gerdy zabrano ją do szpitala. Dałam sanitariuszowi listę leków, które brała seniorka. Spytałam, do jakiego szpitala ją zabierają, i zostałam sama.
Książka: Perły rzucone przed damy
Tagi: Autobiografia, praca