Po długiej dyskusji Katarzyna zostaje z podopieczną. Mąż Katarzyny bierze nas na spacer na cmentarz. Cmentarz znajduje się na końcu naszej ulicy. Okazuje się, że to nie spacer, tylko wizyta u dyrektora na dywaniku. Stoimy jak dwie niegrzeczne dziewczynki i słuchamy. Jak Helga rano schodzi, to w salonie ma grać radio. Mamy nie rozmawiać przy Heldze po polsku itd. To była moja pierwsza wizyta na dywaniku. Dwanaście lat szkoły i nic, a tu dwa dni opieki i dywanik. Pan dyrektor niemal w moim wieku. Wykształcenie raczej niższe niż moje. Poczucie wyższości sięga zenitu. Przytakujemy grzecznie główkami. Skruszone. Chociaż bardziej chyba zaskoczone. Pan dyrektor wraca do domu. My zostajemy na cmentarzu, by ochłonąć, dojść do siebie, wyjść z szoku. Pochowałam przy okazji swoją dumę, dojrzałość, wiedzę, swoje wykształcenie i wracam jako mała, niegrzeczna, skruszona dziewczynka zająć się Helgą. Być może kiedyś tu wrócę. Odkopię to, co ważne, co moje. Tymczasem jestem maluczką perełką na salonach damy. Pchełka drepcze za mną. Trochę się śmiejemy, póki jeszcze można. Teraz już wiemy, że w domu jest to zabronione. Helga, słysząc śmiechy, snuje przypuszczenia, że to z niej się śmiejemy.
Gdy zabrakło Pchełki, powoli zaczynałam zdawać sobie sprawę z powagi mojej pracy i odpowiedzialności, jaka na mnie ciąży. Problemem nie było przygotowanie posiłku, posprzątanie domu. Kłopot stanowiła podopieczna i jej choroba. Moja prawdziwa praca zaczynała się tuż po śniadaniu. Bywały nawet dni, gdy szaleństwo zaczynało się już przed pierwszym posiłkiem. Czasami seniorka schodziła i pytała, gdzie jest jej mąż. Jej mąż nie żył już od dziesięciu lat. Krótka odpowiedź: „Nie wiem” i prośba, by pomogła mi nakryć do stołu, najczęściej załatwiały sprawę. Chwilę panował spokój.
Nie chciałam pracować bez poszanowania moich praw i bez ubezpieczenia. Jak człowiek widmo, który niewiele może, jest zamknięty razem ze starą kobietą w czterech ścianach, bez kontaktów socjalnych i opieki medycznej. Ja i Helga. Ona narażona na postępującą chorobę i śmierć. Ja narażona na kary ze strony urzędu skarbowego, urzędu meldunkowego, bez ubezpieczenia i jakiejkolwiek pomocy. Wracałam do domu rodzinnego mądrzejsza, uzbrojona w wiedzę na przyszłość. Czy jednak ta wiedza mi pomogła? Z jednej strony owszem. Przesypiam noce, obecnie mam dwa wolne dni w tygodniu, pieniądze na zakupy dostaję z góry. Jestem ubezpieczona. Nie muszę zjeżdżać do Polski. Mam dostęp do lekarzy. Zlecenie nie jest tak meczące, gdy zachowane są moje prawa, dzięki temu mogę zarabiać i odkładać. Cieszy mnie ta sytuacja. Ale jednocześnie zauważyłam, że od chwili, gdy jestem świadomą opiekunką, z żadną rodziną nie powstały tak dobre więzi, jak na pierwszym zleceniu.
I tak w atmosferze sielanki mijał dzień za dniem. Wstawałam, rozpalałam w piecu, w razie potrzeby jechałam po pieczywo. Siadałyśmy do stołu. Wieczorami Gerda zaglądała do mnie do pokoju. Nieśmiało wchodziła. Pytała, co porabiam. Siadała w fotelu. Już po pierwszym wspólnym wieczorze wiedziałam, że nadszedł czas na odrobinę procentów. Szłyśmy do kuchni. Podopieczna dostawała lampkę wina. Sobie wlewałam odrobinkę dla towarzystwa. Siedziałyśmy i opowiadałyśmy różne historie z naszego życia. Robiłam kolację. Wrzucałam brykiet do pieca. To był mój ostatni obowiązek każdego dnia. Po kolacji nasze drogi się rozchodziły. Spotykałyśmy się dopiero kolejnego dnia rano.
W piątek wieczorem sanitariusze przywieźli podopieczną. Wniesiono ją na noszach i położono do łóżka. Na szczęście nie zostałam z nią sama. We wsi mieszkała jej dalsza rodzina. Widziałam ich pierwszy raz. Byłam szczęśliwa, że przyszli, tym bardziej że podopieczna w dalszym ciągu ze mną nie rozmawiała. Dodali mi otuchy, zadając jej pytania, które mnie również trapiły. Mianowicie czy na tej kanapie się wyśpi. Co zrobi, gdy będzie musiała iść do toalety. Zdziwiło mnie to pytanie. Myślałam, że tylko ja mam takie dziwne dylematy. Oni powtarzali to pytanie natrętnie. Gerda nie odpowiadała. Na chwilę była zmiana tematu i znowu – „Gerda, co będzie, jak będziesz musiała iść do toalety?”. Słowa te jak echo krążyły w mojej głowie.
Nie wszystkie spacery na zleceniu u Aleksandry były takie straszne. Miło wspominam wycieczki z jej córką. Ania miała dwójkę dzieci, chłopców. Jeden miał może pięć lat, drugi niespełna rok. Pięciolatek czuł sympatię do polskiej opiekunki. Był jej ciekaw. Gdy zaproszona na jego urodziny wręczyłam mu urodzinowe pudełeczko z misiami Haribo, na zawsze pozostałam w jego sercu. Zostawił ojca skręcającego urodzinowy rower. Otworzył pudełeczko, a wtedy wysypały się misie. On ucieszony zbierał je, mówiąc: „Aż tyle?”. Świat poza misiami Haribo na chwilę przestał dla niego istnieć. To on czynił nasze spacery znośnymi. A nawet przyjemnymi. Spotykaliśmy się w parku pod zamkiem i chodziliśmy dróżkami w normalnym tempie. Chłopiec zrywał dla nas kwiaty. Raz stokrotkę dostawała Aleksandra, raz ja. Cieszył się przy tym i pilnował, żeby każda z nas dostała po równo
W przedziale w pociągu jadą elegancka dama o rubensowskich kształtach, z pięknym naszyjnikiem z pereł, ksiądz wyznania katolickiego i przystojny Francuz z zakręconym wąsikiem. Pociąg wjeżdża do tunelu. Na chwilę przedział ogarnia ciemność. Gdy ponownie robi się jasno, Francuzik podnosi z podłogi perłę. Trzymając ją między opuszkami kciuka i palca wskazującego, wyciąga dłoń w kierunku damy. „Czy to pani pierła?”, pyta. „Tak, ale tak cichutko”, odpowiada zawstydzona dama. Byli sobie Rusek, Polak i Niemiec. Chcieli przedostać się do Ameryki… Och, chyba nie o tym chciałam pisać. Będzie o damach, Polkach, Niemkach, i być może ktoś z Rosji zagości w moich opowiadaniach. W końcu Deutschland (Niemcy) to nie tylko kraj dobrobytu, ale także kraj, w którym żyje niezwykle zróżnicowane etnicznie, religijnie i kulturowo społeczeństwo. Tureckie kebaby, kaczki po chińsku, greckie souvlaki, jugosłowiańskie cevapcici… Przepraszam, że tak gastronomicznie, ale kilka lat oglądałam Niemcy od kuchni, zanim wpuszczono mnie na niemieckie salony. Wtedy to poznałam życie polskich perełek (opiekunek) rzuconych na pożarcie niemieckim damom. Temat trudny, żywot ciężki, ale z perspektywy czasu można się pośmiać. Perełki rzucone na niemieckie salony. Perełki prosto z Polski. Multikulti plus demencja do śmiechu nas zachęca! Chyba jednak nie zawsze. Jestem opiekunką z przypadku. Nie czuję się spełniona w tej pracy. Obowiązki staram się wykonywać sumiennie, by w miarę możliwości wesprzeć podopiecznych. Ale czasami trudno ich zrozumieć, a jeszcze trudniej pojąć chorobę. Pragnę opisać to, co przeżyłam. Z pewnością w moich tekstach znajdą się wskazówki dla innych opiekunów. Proszę jednak pamiętać, że nie jestem alfą i omegą. Być może w niektórych sprawach się mylę. Być może w niektórych momentach źle oceniam ludzi i sytuacje. Być może moje postępowanie będzie wydawać się niektórym czytelnikom dziwne. Życie kształtuje każdego z nas. Każdy jest inny. Ja, Ty i ludzie, których spotykamy na naszej drodze. Niestety pracy opiekuna osób starszych w Niemczech nie ułatwia fakt, że o prawach, obowiązkach, warunkach zatrudnienia i charakterze pracy jest tak niewiele rzetelnych informacji. Potocznie przyjął się zwrot „opieka 24”. Zwrot jakże błędny, który nieraz komplikuje nam, opiekunom, pracę. Panuje przeświadczenie, że polska perła jedzie do Niemiec, by dzień i noc świadczyć usługi schorowanym seniorom. Tymczasem nie ma czegoś takiego jak praca dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dlatego też kilka stron poświęcę ważnym wiadomościom dotyczącym pracy w opiece nad osobami starszymi. Myślę, że wtedy łatwiej będzie zrozumieć, skąd się wzięły moja wieczna walka, wieczne niepowodzenia i wieczne niezadowolenie. Niezadowolenie z mojej strony, ale i niezadowolenie ze strony niemieckich rodzin, które zatrudniając polską opiekunkę, czasami sprawiają wrażenie, jakby były przekonane, że kupili człowieka na własność. Książka pozornie może wydawać się lekka i przyjemna. Taka miała być z założenia. Za opowiadaniami kryje się jednak dramat. Dramat kobiet, a coraz częściej również mężczyzn, którzy z różnych powodów zostali zmuszeni do wyjazdu za granicę w charakterze opiekuna. Dramat dzieci, które dorastają z „rodzicem na odległość”. Dramat całych rodzin. Dramat Polski, która tak niewiele oferuje swoim obywatelom. To także dramat ludzi w podeszłym wieku, którzy mimo tak dobrej opieki socjalnej, jaka jest w Niemczech, oraz góry pieniędzy na koncie, są skazani na pomoc ludzi z krajów Europy Wschodniej. Na opiekunów, do których niejednokrotnie nie mają zaufania, których nie szanują, których nie znają, których nie rozumieją, a z którymi muszą mieszkać pod jednym dachem dwadzieścia cztery godziny na dobę. W niektórych przypadkach możliwa jest długoletnia współpraca. Z doświadczenia jednak wiem, że wiele zleceń wygląda jak pole bitwy. Z ofiarami po obu stronach. Chciałabym, aby ta książka dotarła do każdej opiekunki i każdego opiekuna. Do tych, którzy dzień w dzień walczą o swoje prawa i szacunek, a także do tych, którzy są przekonani, że nasza praca powinna wyglądać tak, jak w chwili obecnej. Chciałabym również, by trafiła do naszych rodzin i znajomych. Zajmując się seniorami, wykonujemy proste czynności. W obliczu choroby, braku zaufania, różnicy kultur zwykła zupa może być kością niezgody. Grymas twarzy może stać się powodem niezadowolenia i wielkiej afery. Do tego dochodzą presja i przekonanie, że trzeba wytrwać za wszelką cenę. Czy warto? Czy trzeba? Czy ktoś to docenia? Czy nasi bliscy i nasze otoczenie zdają sobie sprawę z tego, co przeżywamy, podejmując się opieki nad ludźmi starszymi? Większość widzi jedynie euro, które przywozimy do Polski. Niewiele osób dostrzega drogę, którą podążamy, by je zdobyć. Mam ogromną nadzieję, że w najbliższej przyszłości zapanuje ład, niemiecki Ordnung (porządek) w naszej branży. Marzą mi się przejrzyste i zrozumiałe umowy, dobre warunki zatrudnienia oraz szacunek do opiekunów i ich pracy. Gdy przeczytacie „Perły rzucone przed damy”, zrozumiecie, że dłużej tak być nie może. Opowiadania podobne do tych, które zamieściłam w mojej książce, słychać codziennie z ust opiekunów. To nie są nieliczne wyjątki. I to jest najbardziej przerażające. Zapraszam!
Gdy sąsiadka z domu obok przyniosła jej ślicznie zapakowane świąteczne ciasteczka, poprosiłam Helgę do drzwi. Podopieczna uśmiechała się i podziękowała. W pewnym momencie zapytała kobietę, czy wprowadzili się tutaj i do którego domu. Sąsiedzi wiedzieli, że Helga ma demencję, najwyraźniej jednak nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo jest chora. Sąsiadka wybuchnęła płaczem. Pogłaskała Helgę po ręce i uciekła szybko do siebie.
Byłam już wykończona nocnym życiem podopiecznej. Zasnęłam w ciszy niemal natychmiast. Nagle w środku nocy usłyszałam przeraźliwe krzyki. Nieprzyzwyczajona do piwnicznego pokoju zerwałam się na równe nogi. Próbowałam znaleźć kontakt. Obijałam się o różne przedmioty, nie mając pojęcia, w którym miejscu pokoju się znajduję. Okienko było małe i ciemne. Do pomieszczenia nie wpadało praktycznie żadne światło, żebym mogła określić, gdzie są drzwi. W końcu jednak znalazłam kontakt. Oszołomiona biegłam zaspana po marmurowych schodach, dwa piętra wyżej. Wpadłam do pokoju Helgi, spodziewając się strasznego widoku. Nic z tych rzeczy. Helga stała cała i zdrowa na środku pokoju i wydzierała się na całe gardło. Gdy mnie zobaczyła, podreptała do łóżka.
Nigdy się nie skarżyłam, myśląc, że moja praca tak właśnie powinna wyglądać. Dopiero gdy było bardzo ciężko, zaczęłam szukać informacji o prawach i obowiązkach opiekunek i pomocy domowych, pracujących w systemie dwudziestoczterogodzinnym. Nie miałam serca mówić jej w oczy, że czułam się wykorzystana i oszukana. Przed wyjazdem chciałam uniknąć niepotrzebnego stresu. Zawiodłam się na niej. Zrezygnowałam ze współpracy z „aniołkami”, a ona miała mnie zatrudnić bezpośrednio. Z pracy na cały etat najpierw zrobił się Midijob, potem Minijob. Koniec końców Katarzyna powiedziała, że będę pracowała na czarno, a ona zwróci mi pieniądze za ubezpieczenie. Niemiecka kasa chorych odmówiła mi ubezpieczenia, widząc, że chodzi o pracę na czarno. W Polsce nie miałam możliwości, by ubezpieczyć się (tak jak moja zmienniczka) w KRUS-ie. Zresztą nie chciałam. Przecież chciałam pracować legalnie.
Ale jednocześnie zauważyłam, że od chwili, gdy jestem świadomą opiekunką, z żadną rodziną nie powstały tak dobre więzi, jak na pierwszym zleceniu. To cena tego, że człowiek wywalczył swoje prawa. Jest wtedy tolerowany, ale nie ma sympatii. Przecież fakt, że chcę mieć wolny dzień, nie czyni ze mnie innego człowieka. Nadal jestem tą samą sympatyczną Baśką, z którą można pogadać i się pośmiać, która czasami chciałaby pomocy ze strony rodziny podopiecznych. Chciałaby móc powiedzieć, co się dzieje w domu seniorki. Usłyszeć, że postępuje dobrze, lub otrzymać wskazówki, jak z czymś sobie poradzić.
Już od ponad trzech lat jeżdżę do Niemiec jako opiekunka. Miałam jedno drastyczne przeżycie, kilka ciężkich. Nie wiem dlaczego, ale zawsze spotyka mnie jakaś „atrakcja”. Bez względu na to, jak bardzo przebieram i sprawdzam oferty pracy. Kto pyta, nie błądzi, więc rozmawiam, pytam i dopiero jadę. Na miejscu i tak czeka mnie niespodzianka. Otwieram wtedy szeroko oczy ze zdziwienia i cichutko w duchu powtarzam sobie „Baśka, uspokój się. To nie dramat. Poczekaj”.
Poszliśmy do stodoły, w której ujrzałam góry drewna, w rogu znajdowała się kupka węgla, obok leżał poukładany równiutko, jak sztabki złota, brykiet. Przynajmniej byłyśmy zaopatrzone we wszystko, co potrzeba. Zawsze to jakiś plus. Wiedziałam, że nie muszę sama zbierać chrustu na opał.
Nagle patrzę, a Gerda trzyma w dłoni czubek jajka, który odcięła… Jej dłoń wędruje w kierunku buzi. Nie wiem, czy za wolno myślałam, by coś powiedzieć, czy ona była za szybka. Zanim wydobyłam z siebie jakikolwiek ton, czubek jajka wraz ze skorupką wylądował w jej ustach. Rozległo się lekkie chrupanie.
Nie znalazłam nic świeżego, ani jednej herbaty! Przez okna niewiele było widać. Na parapetach stały kwiaty ogromnych rozmiarów. Istna dżungla. Po zawartości szafek w kuchni podejrzewałam, że w tym domu co najmniej dwie dekady nikt nic nie robił.
Po długiej dyskusji Katarzyna zostaje z podopieczną. Mąż Katarzyny bierze nas na spacer na cmentarz. Cmentarz znajduje się na końcu naszej ulicy. Okazuje się, że to nie spacer, tylko wizyta u dyrektora na dywaniku. Stoimy jak dwie niegrzeczne dziewczynki i słuchamy. Jak Helga rano schodzi, to w salonie ma grać radio. Mamy nie rozmawiać przy Heldze po polsku itd. To była moja pierwsza wizyta na dywaniku. Dwanaście lat szkoły i nic, a tu dwa dni opieki i dywanik. Pan dyrektor niemal w moim wieku. Wykształcenie raczej niższe niż moje. Poczucie wyższości sięga zenitu. Przytakujemy grzecznie główkami. Skruszone. Chociaż bardziej chyba zaskoczone. Pan dyrektor wraca do domu. My zostajemy na cmentarzu, by ochłonąć, dojść do siebie, wyjść z szoku. Pochowałam przy okazji swoją dumę, dojrzałość, wiedzę, swoje wykształcenie i wracam jako mała, niegrzeczna, skruszona dziewczynka zająć się Helgą. Być może kiedyś tu wrócę. Odkopię to, co ważne, co moje. Tymczasem jestem maluczką perełką na salonach damy. Pchełka drepcze za mną. Trochę się śmiejemy, póki jeszcze można. Teraz już wiemy, że w domu jest to zabronione. Helga, słysząc śmiechy, snuje przypuszczenia, że to z niej się śmiejemy.
Książka: Perły rzucone przed damy
Tagi: Autobiografia, Polska