Obcując z intelektualno - estetycznym poziomem książek, jaki reprezentuje powieść „Zlew” Pawła Oksanowicza, mimowolnie rodzi się refleksja o literaturze popularnej jako swoistym polu minowym. W przypadku tychże eksploracji śmiało możemy mówić o niewypale, komercyjnym chwycie, który nie zadziałał. Dlatego też nieco śmieszne wydają się być recenzje promujące prozatorskie novum autora „Ostatniej prawdziwej historii miłosnej”, w których tyle mówi się o purnonsensie, absurdzie, satyrze społecznej, głównego bohatera zaś tytułuje się współczesnym Don Kichotem. Niedopuszczalne jest bowiem etykietowanie terminologią, mającą swój źródłosłów w literaturze pięknej czegoś, co w swej istocie nie osiąga pułapu marnej imitacji. A mogło być tak pięknie…
Miejscami pobrzmiewająca echem męskiego szowinizmu opowiastka rozpoczyna się obiecująco. Protagonista, zawadiacko nazwany Frankiem Gałganem, chcąc przyćmić małżeńską porażkę, projektuje i podporządkowuje sobie w cyberprzestrzeni sylwetki trzech, zróżnicowanych charakterologicznie, kobiet: Forsycji, Hortensji i Nasturcji. Ów pseudomizoginiczny akt zemsty na płci pięknej owocuje mizoandrycznym rykoszetem. Kobiety bowiem w niewytłumaczalny sposób materializują się w świecie rzeczywistym z potężnym ładunkiem nienawiści i niechęci skierowanym do ich protoplasty. Od tego momentu akcja „Zlewu” zamienia się w chaotyczny konglomerat nieoczekiwanych, niedorzecznych wydarzeń, takich, jakie możemy zastać w nieprzemyślanym i stworzonym naprędce, niskobudżetowym sensacyjno-kryminalnym filmidle klasy e.
Rażący schematyzm fabularny, daleko posunięte uproszczenia (choć bardziej adekwatnym słowem jest tu prostactwo) w konstrukcji świata przedstawionego, w tym głównie postaci nie przeszkadzałyby tak bardzo, gdyby nie irytujące dialogi, w których narrator, zupełnie bezowocnie, sili się za wszelką cenę na dowcip, anegdotę. Prawdę powiedziawszy, jakby się nad tym trochę zastanowić, „humor” ten uwłacza odbiorcy. Jeśli bowiem autor traktuje nas werbalnym miazmatem pozbawionym finezji i inwencji i oczekuje przy tym reakcji śmiechogennej, to widocznie nie bardzo ceni wyobraźnię czytelnika. Ot, choćby przykład:
„No i musiałem zastawić w lombardzie lorgnon, ostatnią rodzinną pamiątkę, bo niby skąd miałem wziąć na sprzątanie? Resztę pieniędzy z zaległej pensji dla służącej przeznaczyłem na solarium. Od razu zrobiło się jaśniej. Ileż ja wtedy znalazłem rzeczy! Brelok do kluczy z napisem „Boże prowadź”. Rękopis znaleziony w Saragossie, który tkwił pod szkatułą w stołowym. I ładowarkę do komórki. Przynajmniej tyle, skoro nie miałem samego aparatu. Trochę krępowało mnie łażenie nago po apartamencie. Sąsiedzi z zaciekawieniem zaglądali do wewnątrz. Nic sobie z tego nie robiłem.”
Na prozatorskie osiągnięcia Oksanowicza lepiej zatem spuścić zasłonę milczenia, niż mówić dalej, a dosadniej. Ta mieszanka kryminału, sensacji, futurologicznej opowiastki, choć w zamiarze miała być swobodną i błyskotliwą żonglerką konwencjami i kodami kulturowymi, zanotowana została w pamięci, jako ciężkostrawny księgarniany „fast food”, po którym jeszcze długo pozostaje estetyczny i intelektualny niesmak.
Anna Kołodziejska
Do Krakowa – miasta magicznego – przyjeżdża superglina, by wykonać proste zadanie. Jednak to, co gdzie indziej wydaje się łatwe, tutaj staje...
"Magnolia to dla mnie symbol trwania i stale odradzającego się piękna. Jest rośliną znaną od wieków. Niełatwo się ją uprawia. Tak też jest z wkraczaniem...