Wyspy szczęśliwe Marka Mendyka swoim tytułem nawiązują oczywiście do wiersza Gałczyńskiego, w którym mowa o wyspach jako miejscu odosobnionym, w którym kochankowie mogą znaleźć ukojenie i bezpieczne chwile intymności we dwoje. Tutaj jest ich… troje.
Marcel jest, można powiedzieć, życiowym nieudacznikiem w ogólnym rozumieniu tego pojęcia przez resztę społeczeństwa. Przesiaduje z kumplami od wódki na ławce w parku, zajmuje się paleniem trawy i filozofowaniem. Jego przyjaciel, Dominik, to jego przeciwieństwo - to dobrze zarabiający pracownik korporacji. Jego zadanie polega głównie na wyciąganiu Marcela z opresji i szukaniu mu zajęcia. Jego przyjaźń jest wystawiana na ciężką próbę po wielokroć, gdyż za każdym razem, gdy obaj poznają jakąś kobietę, ona wybiera Marcela. Być może jest bardziej przystojny, może ma w sobie coś z buntownika, może jest w nim obietnica przygody.
Między nimi staje kobieta. Gracja. Oczywiście piękna, uzdolniona plastycznie, ale w wyniku splotu życiowych okoliczności pracuje jako technik dentystyczny.
Wszyscy troje, jak zapowiada okładka, są od siebie w jakiś sposób uzależnieni. Gracja wyznaje: Sama nie wiem, który z was właściwie do mnie należy. Nie wiem, czy umiałabym sensownie żyć bez któregoś z was. Obaj mężczyźni kochają Grację, ale ona wybiera oczywiście Marcela, idąc trasą wyznaczoną przez swoje poprzedniczki. Z takiego streszczenia można wnioskować, że mamy przed sobą powieść erotyczną albo co najmniej obyczajową. Tymczasem bohaterowie zbyt dużo filozofują, często porównując się do Boga, w każde swoje działanie, każdą decyzję wkładają mnóstwo powikłanych przemyśleń. Roztrząsają po wielokroć najmniejszy nawet problem. Ale to jeszcze nic. Wciąż się przemieszczają. Są europejscy, wielokulturowi, zmieniają miasta niczym garderobę. Nie do końca jestem pewna, czy ma to umotywowanie fabularne, czy jest po prostu próbą dodania do opowieści atrakcyjnego tła - jak w filmach o Bondzie. Autor za wszelką cenę próbuje uczynić ze swoich postaci herosów. Nie mówi się w powieści zwykłym potocznym językiem, jak zwykli to robić trzydziestolatkowie. Bohaterowie książki przemawiają do siebie. A gdy uprawiają seks, to także czynią to w sposób nadludzki: znalazła przez jego spodnie miejsce, gdzie działanie testosteronu osiągnęło w międzyczasie pożądane apogeum. Pod batutą adrenaliny rozpoczynała się symfonia wszystkich mieszkańców cortexu: kompetentnych hormonów, protein - transmiterów. O co chodzi? Czy to oznacza, że chwyciła go za krocze?
Być może książka próbuje sięgać do mrocznych pokładów ludzkiej duszy, analizować skryte uczucia, silne emocje. Moim zdaniem jednak jest nieco za bardzo przegadana, pełna górnolotnych zwrotów. Rozumiem, że historia bohaterów była bliska autorowi, gdyż, jak sam przyznaje, jest oparta na prawdziwych wydarzeniach. Być może to właśnie sprawiło, że twórca chciał uwznioślić swą historię, oddając tym samym bliskim osobom hołd. Niestety, efekt nie jest szczególnie udany.