Wyspa dusz
Wspaniała okładka – po raz kolejny wielki ukłon w stronę Mariusza Banachowicza. Porośnięta lasem samotna wyspa, widziana jakby przez szybę albo przez obiektyw aparatu fotograficznego, pokrytego kroplami deszczu. Smutno, szaro, zimno i bardzo samotnie. Lepiej nie można ująć tego, o czym opowiada Wyspa dusz. Opierając się na prawdziwych wydarzeniach, Johanna Holmström zaprosiła czytelników do klaustrofobicznego świata fińskich kobiet, którym przydarzyło się w życiu szaleństwo. Albo które zwyczajnie nie sprostały wymogom społeczeństwa.
Pewnej zimnej nocy w 1891 roku Kristina topi w zimnej rzece swoje dzieci. Nie oszalała, nie wpadła w rozpacz. Po prostu chciała odpocząć. Od ciężkiej łodzi, którą musiała dwa razy dziennie podróżować z domu do pracy, od zimna, od samotności, gdy ojciec dzieci, poszukując lepszego życia dla rodziny, wypłynął w daleki rejs, od ludzkiej obojętności, bo dzieci były nieślubne i od pastora, który sam nie potrafił powstrzymać uczuć wobec dziewczyny, zatem nie udzielił jej sakramentu małżeństwa. Skazana na nieustanne zmęczenie, głód i zimno, kobieta zabija swoje dzieci i popada w rozpacz. A potem jest już tylko więzienie albo szpital dla obłąkanych.
Ile było w Szwecji i Finlandii takich kobiet? Ile Kristin zabiło tam dzieci, zamordowało rodziców, targnęło się na swoje życie? Nie wytrzymały trudów codzienności, a ucieczka od życia prowadziła tylko w jedną stronę.
Johanna Holmström stworzyła opowieść o tragedii trzech kobiet, uwikłanych w dramaty ponad ludzkie siły. Połączyła Kristinę z Elli, młodszą o dwa pokolenia, i spięła je postacią pielęgniarki Sigrid, która podczas wojny traci wszystko, ale zachowuje rozsądek, dzięki czemu przerywa potworny krąg, prowadzący kobiety od biedy do śmierci. Gdy do najmłodszej z nich przychodzi wyzwolenie, szczęście nie jest skutkiem wspólnych działań. Jest zbiegiem okoliczności, wyzwoleniem się ze świata mężczyzn, opresyjnego i zmuszającego do zła.
Utrzymana w surowej, bardzo oschłej tonacji Wyspa dusz rozczarowuje. Migawki z życia bohaterek nie pozwalają na dogłębne poznanie ich dramatu. Wydaje się, że cała historia szaleństwa została sprowadzona do opisu gestów i zachowań. Jakby zabrakło tu uczuć, jakby miały one same wypływać z nocnych zjaw, z przywidzeń, z samotności i pustego szpitalnego korytarza. Zimno i chłód łączą okładkę z treścią. A przecież pod powłoką tego zimna toczy się walka, potworny dramat samotności i niezrozumienia, odepchnięcia i cierpienia, którego nie sposób opisać. To dramat mijających w pustce lat, odchodzących ludzi, straconej nadziei. Bólu, który ma więcej odcieni niż skąpana w deszczu wyspa.
Nie poczułam połączenia Elli, Kristiny. Miałam wrażenie, że losy tej drugiej zostały zarzucone, że przestała interesować narratora w chwili, gdy zatrzasnęła się za nią szpitalna furtka. Jeszcze tylko jej matka zapytała pastora, dlaczego to zrobił, jeszcze tylko na chwilę Kristina wróciła do ludzi, a potem zniknęła, rozmyła się w fabule jak w zimnym fińskim deszczu, odchodząc na zawsze, wtapiając się w tło szarych ścian. Miłość, która ją stworzyła jako matkę, wygasła. Ukochany zniknął.
Elli odnalazła inną miłość, siostrzaną. Przeszła odwrotną wobec Kristiny drogę: od nienawiści do porozumienia. Jej ścieżka życia była odmienna, pełna wybojów, ale ten, który uczynił z niej odmieńca, stał się jednocześnie progiem do wyzwolenia. Odnajdując miłość, odnajduje wolność. Wolność opłaconą z pieniędzy mężczyzny, który odszedł w obronie świata, który zniewolił wszystkie bohaterki powieści.
Ich losy są opisane bardzo oszczędnie, bez końca – albo bez początku – jakby tak naprawdę nie istniały, jakby ich szaleństwo usuwało je z tego świata i nie warto było w całości poznawać ich życia. A było ono ciekawe i warte głębszego opisania. Tymczasem przyjęta konwencja zepchnęła je na margines świata, który przecież istniał naprawdę. Stały się niewidoczne do końca.