Ten cykl uwag o życiu powojennej stolicy jest swoistym rarytasem, wypełnia bowiem lukę pomiędzy powrotem Tyrmanda do kraju a jego kłopotami, które właściwie towarzyszyły pisarzowi przez całe życie. Ale po kolei.
Mieszczanin z żydowskimi korzeniami, esteta, bikiniarz, skandalista, miłośnik Warszawy, genialny pisarz, bystry obserwator, szczery człowiek. Leopold Tyrmand. Nie ma takiej szufladki, w której można by go umieścić. Szeroko znany jako twórca powieści kryminalnej Zły, prawdziwego bestsellera tamtych czasów, krytyk komuny i wróg bylejakości. Enfant terrible peerelowskiego świata kultury. Kochany i nienawidzony, w modnym garniturze, jazzman, mąż Barbary Hoff, kobiety, która ocaliła Polki przed kufajkami. Chciałoby się westchnąć: "Mój Boże, Tyrmand"...
Podczas wojny zgłosił się dobrowolnie na roboty do Niemiec, a potem, po jej zakończeniu, tułał się jeszcze po Skandynawii, by wreszcie wrócić do Warszawy. Wtedy zaczął pisać swoje teksty, sławiące miasto, choć często bezlitośnie chłoszczące jego mieszkańców. Razi go wszechobecny brud. Krzyczy, że warszawiacy wdychają co roku tyle pyłu, ile powstałoby ze stłuczonej na miazgę cegły. I 90% tego pyłu pochodzi nie z przenoszonych co i rusz gruzów, ale ze starego, wszędzie osiadającego brudu, którym nikt nie zawraca sobie głowy. Współcześni mu dozorcy nie czują się w obowiązku uprzątnąć chodnika i kawałka ulicy nawet wtedy, gdy idzie o gmachy publiczne. Polacy dziadzieją wraz z postępującą sowietyzacją. Brudne buty, brudne ulice, brudne umysły.
Pisarz szydzi z poprawności, z norm budownictwa, z pełnych kościołów, z zadeptanych trawników. Kocha miasto, ale drażnią go jego mieszkańcy. Widzi ich na kształt hordy barbarzyńców, która obsiada Warszawę niczym stado much i bzyczy o swojej wyjątkowości, gdy niewiele ma z nią do czynienia.
Ale i jest Tyrmand staroświecki, pryncypialny, chwilami safandułowaty w swoich zapędach, wytykający palcem tłumy sportowców, nawiedzających przy byle igrzyskach Warszawę i „zanieczyszczających” mu krajobraz dresami. Nie lubi Tyrmand dresu, którego miejsce jest na stadionie, na ulicy chce widzieć trzewiki, garnitury, kapelusze. Jest modny i postępowy, ale stylowo postępowy. Niekształtnych portek i nijakich bluz nie uznaje. Strach pomyśleć, jak czułby się dzisiaj.
I tak aż do połowy lat pięćdziesiątych. Tuła się Tyrmand po różnych redakcjach i zwykle traci w nich pracę - jak np. w „Przekroju”, gdzie zbyt szczerze zrelacjonował i skomentował ustawiony wynik meczu bokserskiego, sędziowanego przez Rosjan, czy w „Tygodniku Powszechnym”, zamkniętym po skandalu z odmową opublikowania nekrologu po śmierci Stalina. W 1954 pisze genialny Dziennik 1954. Jest już objęty nieoficjalnym zakazem publikacji, władze wstrzymują jego kolejne teksty. Żyje elegancko, ciągle pisze i w końcu od koniec lat pięćdziesiątych opuszcza kraj. Kocha Warszawę, jest jego ozdobą i sumieniem, ale Warszawa go nie kocha. Jedzie na emigrację i kończy Życie towarzyskie i uczuciowe, gdzie bez skrupułów portretuje warszawską śmietankę towarzyską. Nie ma już do czego wracać. Po takim wybuchu szczerości nikt go tu nie chce.
Tyrmand warszawski to nie najlepsze z dzieł pisarza. To raczej druga linia tekstów, dodatki, rodzynki do pysznego ciasta. Pokazują miasto oczami Tyrmanda, który jest krzywym zwierciadłem robotniczych ekip junaków i budowniczych stolicy. To refleksje eleganckiego pana w czystych butach, patrzącego kpiąco na nowe domy, którym daleko do przedwojennej klasy, z których dwa dni po oddaniu odpada tynk, a które nie pasują nawet do konwencji ulicy, na której są stawiane. Niczym Sokrates chodzi Tyrmand po swojej Warszawie i pyta, pyta, pyta. Wie już, że napyta sobie tym dociekaniem biedy, dlatego pisze pospiesznie, często pod pseudonimem, jakby chciał zostawić nam ostatnią relację z miejsca, którego nie chce opuścić, ale w którym nie potrafi żyć. Czytamy dzisiaj te teksty z rozrzewnieniem, zasłodzeni socrealistycznymi laurkami o podnoszonym z prochu mieście. Tyrmandowska szczerość ratuje nas przed mdłościami. Bardzo polecam.
Siedem dalekich rejsów to powieść skrojona po mistrzowsku. Wartka, choć kameralna akcja, błyskotliwe dialogi, barwne niejednoznaczne postacie. A wszystko...
To był czwartek, 28 września 1967 roku. Dwa lata po wyjeździe Leopolda Tyrmanda z Polski, kilka miesięcy po opublikowaniu przez niego na łamach paryskiej...