Noc. Zapomnianą przez boga drogą jedzie samochód, wypełniony po brzegi przemycaną whisky. Most. Huk pękającej opony. Poślizg. Krótki lot pojazdu wprost w rozszalałe wody. Rzeka. Toń zapełnia się nielegalnym alkoholem. Błaganie. Kierowca woła na ratunek świadka zdarzenia.
Okazuję się nim nastolatek, który sprawdzał rozstawione w pobliżu wnyki. Po początkowym wahaniu rzuca się przemytnikowi na ratunek, wyciąga z wody i pomaga dotrzeć do domu. Mężczyzna z chłopcem zaprzyjaźniają się i nie wynika to tylko z obowiązku, z wdzięczności za uratowaniem życia, ale przede wszystkim z potrzeby posiadania namiastki ojca, substytutu syna. Losy tej dwójki cementuje umiłowanie do wytworów natury, do odrzucania praw ustanowionych przez człowieka.
Między tą dwójką nieustannie przewijają się inni bohaterowie, z czego na plan główny wysuwa się tajemniczy starzec, sprawujący pieczę nad zwłokami w pobliskim sadzie. Z tego powodu tok narracji w debiutanckiej powieści Cormaca McCarthy’ego przypomina ten wykorzystywany przez Williama Faulknera, a przybliżony motyw to pozornie tylko rzecz dla fabuły najważniejsza. Dzieję się tak dlatego, że wspólnych scen, ukazujących przyjaźń między chłopcem a przemytnikiem, pojawia się jak a lekarstwo. Znaczną objętość książki zapełniają fragmenty poświęcone tytułowemu strażnikowi sadu (i martwego ciała), a także te przybliżające dzikie zakątki stanu Tennessee, które część mieszkańców z satysfakcją eksploruje, poddając się ich władzy, nieopisywalnemu pięknu. Wszystko to sprawia, że wątek główny rozmywa się w gąszczu dygresji, które tworzą jakby odrębną historię, dalece bardziej skomplikowaną niż relacja dorastającego mężczyzny z mężczyzną dojrzałym. Tylko od czytelnika zależy, którym tropem interpretacyjnym pójdzie i czy potraktuje te elementy zupełnie osobno, czy też spróbuje je w jakiś sposób połączyć.
Zadanie niełatwe, ale wykonalne – trzeba jednak spełnić przynajmniej dwa warunki, aby tego dokonać. Po pierwsze nie można tej książki czytać w pośpiechu, konieczna jest tutaj powolność i spokój dookoła, w innym wypadku kamieniste ścieżki zostawione przez McCarthy’ego, skryją się za osłoną z gęstych krzewów na zawsze niezauważalne. Po drugie trzeba zdawać sobie sprawę, że Strażnik sadu to powieść zupełnie inna od tych dotychczas na polskim rynku wydanych (choć kilka zbliżonych zabiegów widać w Rączych koniach i Przeprawie) – nie ma w niej porażającego klimatu apokalipsy jak w Drodze, brak jest emocjonującego pościgu rodem z To nie jest kraj dla starych ludzi i Krwawego południka, brakuje także charakterystycznej dla autora brutalności, którą szczególnie eksponował w Dziecięciu bożym. Strażnik sadu to książka bardzo spokojna, momentami leniwa i choć zawiera sceny morderstwa i strzelaniny, to są one jakby na marginesie, jakby autor zapowiadał, że potrafi być dosadniejszy, ale ostatecznie zrezygnował z tego na rzecz innych aspektów. Należy więc podchodzić do debiutu McCarthy’ego z rozwagą – tyko wtedy uda się docenić dojrzałość i misterność tej powieści.
A bezwątpienia jest czym się zachwycać. Styl, podobnie jak w pozostałych powieściach autora, zniewala, a idealna równowaga między zdaniami krótkimi i długimi, okraszanymi fragmentami które przepełnione są liryką, budzi podziw tym większy, im więcej czasu poświęca się danemu akapitowi. Niewielu jest współczesnych poetów (a tym bardziej prozaików), którzy potrafią pisać w taki sposób, którzy znajdują cudowne słowa-wytrychy do ludzkiego umysłu, duszy. Jednakże Strażnik sadu nie tylko stylowo wzbudza uznanie. Gdy uda się połączyć wspomniane dwa tory opowieści, wówczas objawia się cała misterność McCarthy’ego, który (podobnie jak Faulkner w Kiedy umieram) rozbił historię na wiele drobnych kamieni, które po połączeniu tworzą zadziwiająco wielki diament. I jak Faulkner w ten sposób mówił coś ważnego o ludziach, tak McCarthy rozbudowuje to i ukazuję prawdę na temat relacji człowieka z naturą.
Nie sposób przejść obok tej powieści obojętnie, nie można się nie zachwycić jej pięknem, opiewaniem ulotności życia oraz jej żalem z powodu industrializacji. Całościowo Strażnik sadu przypomina przez to nie mit, nie przypowieść, ale coś na kształt wieczornego bajania starca przy kominku, który snuję swą opowieści o dawnych czasach, dawnych plemionach poddanym naturze i porom roku, o miejscach tak pierwotnych, że niemożliwych do wyobrażania, a przez to pięknych, realnych – już zaprzepaszczonych.
Opowieść o skazanej na tragiczny koniec wędrówce, podana zaskakująco pięknym językiem, w najbardziej ponurych momentach osiągającym lotność poezji...
1980 rok. Na pustkowiu tuż przy granicy z Meksykiem pewien myśliwy znajduje dwa miliony dolarów. Niedawno w trakcie transakcji narkotykowej doszło tu do...