Bój to jest nasz ostatni
Władza to miecz o dwóch ostrzach. Przekonuje się o tym pułkownik Kyle Riggs, kiedy eliminuje tyrana i w naturalny sposób go zastępuje. Oczywiście nie po to, by ciemiężyć lud – co to, to nie. Po to, by ludziom żyło się lepiej, bezpieczniej, dostatniej. Przynajmniej tym, którzy przeżyją kolejne ekstrawagancje Riggsa. Wie, że tylko on może zapobiec wielu problemom. Bycie wszechmocnym władcą jest jednak na dłuższą metę męczące. Należy dbać o wszystko, a i tak znajdą się niezadowoleni, którzy pragną usunąć tyrana. Ktoś przeprowadza zamach na życie Kyle’a, a ten jak zwykle wychodzi z tego bez szwanku. To jednak powoduje, że postanawia odpocząć od Ziemi, polityki i wyrusza w ukochany Kosmos. I to nie na jakieś pozagalaktyczne Planety Kanaryjskie, lecz by wtykać kij w mrowisko w układzie Thora. Zbyt długo nie ma bowiem żadnych „wieści” od makrosów. Wiadomo, że te maszyny się nie poddają, są cierpliwe i zdeterminowane. Riggs znowu ma rację. Maszyny nie zapomniały o planie zniszczenia ludzi. Odłożyły go tylko na chwilę, by dobrze przygotować się do czekającego je zadania. Podrażnione, z impetem ruszają do walki. Wygląda na to, że może to być już bój ludzi ostatni, bowiem udaje się im odnaleźć miejsce ukrycia głównych fabryk inteligentnych maszyn. Ale czy wszystko pójdzie według planów niezwyciężonego Kyle’a? Czy Ziemia przetrwa?
Martwe słońce jest takie, jak cały cykl Star Force. Chwilami ciekawsze, chwilami – mniej. Nie za bardzo wymagające, ale za to wciągające. Miejscami zabawne. Głównym filarem jest nadal Riggs oraz – od pewnego momentu – jakże przewrotna sztuczna inteligencja naszego kochanego Marvina. Nacisk jest położony zasadniczo na akcję, psychologia jest zdecydowanie mniej ważna i tylko chwilami merda do nas małym ogonkiem. Nie ma zbyt wielu opisów – no, może poza opisami pola walki. W Martwym słońcu sporo jest detali z udanego – jak mogłoby być inaczej – życia erotycznego Riggsa. Jak zwykle niewiele to wnosi do fabuły, ale jakoś urozmaica wydarzenia. Jest trochę, można by rzec, bajkowo, ale i humorystycznie. Bawią przede wszystkim dialogi Kyle’a i niezawodnego intryganta Marvina. Można odnieść zresztą wrażenie, że bez Marvina cykl Star Force byłby inny – niekoniecznie lepszy. Marvin is the king!
Coś się kończy, być może coś się zaczyna. Powieść Martwe słońce – dziewiąty tom cyklu Star Force – to książka, która ewidentnie kończy główny wątek serii, czyli zmagania Kyle’a Riggsa i towarzyszących mu Ziemian z kosmitami. Riggs – jak to się mówi potocznie – „daje wszystkim popalić” (a potem zaskakująco odchodzi na zasłużoną emeryturę na swój ukochany kawałek pola). Obcy, niezależnie od przyjmowanej przez siebie postaci, boją się go – no, może poza mocno enigmatycznymi Pradawnymi. Bo wzmocniony nanitami Riggs potrafi pokazać metaliczne pazury.
Co dalej? Koniec sagi o pewnym półbogu – nauczycielu akademickim, który stał się niezastąpionym Imperatorem? Tak, chociaż wcale nie koniec cyklu. Show bowiem must go on, a na horyzoncie pojawia się dzielny potomek dzielnego Riggsa. Tak, tak nasz gieroj jest spełniony – zasadził drzewo, spłodził syna i rozsławił swoje imię po gwiezdnych mgławicach.
Minęło siedemdziesiąt lat, odkąd na Ziemię przybyła armada obcych. Ludzkość dostaje proste ultimatum: dołączyć do Imperium lub zniknąć z oblicza galaktyki...
Dla Kyle’a Riggsa to kolejny kiepski rok. Okręty nanitów mają nową misję – ale według wszelkiego prawdopodobieństwa oznacza ona wyrok...