Nazwanie kogoś „polską Bridget Jones” może okazać się ryzykowne. Już kiedyś była nią Katarzyna Grochola, choć Bridget Jones to postać fikcyjna, a nie autorka książki. Grocholi to określenie pomogło osiągnąć sukces, a przynajmniej zwrócić na nią uwagę w czasie, gdy powieść obiegła cały świat, wywołując swoistą rewolucję. Zaczęło się masowe naśladownictwo. Dziś to samo dzieje się w przypadku kolejnych "Greyów". Kilkanaście lat po sukcesie panny Jones nawiązywanie do niej wydaje się być co najmniej nieświeże.
Ale skupmy się na samej książce. Tytuł Smak miłości sugeruje porywy namiętności albo przygody kulinarne. Para stojąca w deszczu na ulicy, skryta przed światem pod parasolem, a nad nimi namiętne usta sugerować mogą połączenie Jones z Greyem. A więc - niezła gratka. Będzie zabawnie, będzie seksownie. Obietnica została złożona porywającą okładką.
Już na pierwszej stronie Monika pokrywa usta czerwoną szminką i zakłada chybotliwe szpilki, wybierając się „w miasto”. Ale to nie ona będzie bohaterką. W drugim rozdziale miejsce obiecującej piękności zajmuje Weronika. Samotna, prawie trzydziestoletnia panna, mieszkająca z kotem, "siostra swojej starszej siostry", właśnie wychodzącej za mąż. Weronice podoba się kolega jeszcze ze szkoły, ale jest on zajęty żoną i obowiązkami policjanta. Ponieważ rodzina naciska, a dziewczynie się nudzi (pracuje jako urzędniczka w administracji mieszkaniowej – fascynujące zajęcie), postanawia znaleźć sobie męża. Jak? Przez Internet, oczywiście. Na przyszłego małżonka wpada już za trzecim razem, szybki romans, wreszcie: ślub. Udaje się, osiąga to, o czym marzy każda kobieta: staje się kurą domową, której jedynym celem jest dogadzanie mężowi. Nie wiem, jakim cudem Weronika zgodziła się na ślub z kimś, kto czuje do niej niechęć, traktuje ją protekcjonalnie, a co najgorsze, nie zamierza skonsumować ich małżeństwa. Ślub z kimś, kto ewidentnie się jej brzydzi? Zaczynamy podejrzewać, że interesuje go coś zupełnie innego. Jak zresztą można wyjść za kogoś, kto podaje pająka w herbacie? Wybór bohaterki jest kuriozalny.
Iga Adams za wszelką cenę stara się być zabawna. Jej postaci są jednak potraktowane bardzo ogólnikowo, powierzchownie, zbyt szybko. Kolejne zdarzenia zdają się przypadkowe, jakby przywołane jedynie po to, by wypełnić czymś książkę. No i, niestety, obietnice z okładki nie zostają spełnione. Nie ma namiętności, nie ma nawet miłości, o smaku już nie wspominając. Rzeczy dzieją się przypadkowo, zupełnie bez związku ze sobą. Jakie na przykład jest prawdopodobieństwo, by spotkać w krakowskim sklepie z odzieżą policjanta z Bytomia wraz z żoną? Przyjechali na zakupy dokładnie tego samego dnia? Weronika niby „pakuje się w tarapaty”, ale tak naprawdę nie są to żadne „tarapaty”, tylko oderwane od siebie zdarzenia, które w zasadzie można ułożyć w innej kolejności i nikt nie zauważy różnicy.
Smak miłości to lekka, szybka lektura na wieczór, która jednak niewiele po sobie pozostawia. Do przebojowej i bardzo charakterystycznej Bridget Jones bardzo jej daleko. Ale przy agresywnym marketingu można zrobić z tego polską komedię, zatrudniając atrakcyjnych aktorów i zmieniając miejsce akcji. Tylko po co?