Nie mam czasu na śmierć!
Czy emerytura musi oznaczać zamknięcie się w czterech ścianach własnego mieszkania i powolne gnuśnienie? Czy po przekroczeniu magicznej granicy wieku jesteśmy skazani na samotność, a jedyną rozrywką ma być oczekiwanie w kolejce u lekarza? Czy marzenia, szczęście i spełnienie mają zostać wyparte przez słowa „osteoporoza”, „badania kontrolne” czy „zgaga”?
Ciocia Winia, a właściwie pani Eustaszyna Krzewicz-Zagórska jest jawnym dowodem na to, że odpowiedź na wszystkie powyższe pytania brzmi: „nie”. O bohaterce znakomitej, kolejnej już powieści Marii Ulatowskiej „Przypadki pani Eustaszyny”, można powiedzieć wszystko, za wyjątkiem nazwania jej typową emerytką. Polskie starsze panie nie siedzą bowiem na Facebooku, nie próbują wpływać na ministrów i stan polskiej służby zdrowia, nie domagają się stanowczo spotkania z Izą Małysz, a już na pewno… nie odnoszą spektakularnego sukcesu w charakterze pisarki! Ale może się mylę?
Powieść jest znakomitym przykładem na to, że w obecnych czasach można napisać książkę mądrą i zabawną zarazem, pełną emocji, wywołującą salwy niezbyt dystyngowanego śmiechu i łzy wzruszenia. Główna bohaterka to istota wyjątkowa, na którą nie sposób się gniewać, czujemy bowiem emanującą z niej serdeczność. Zresztą, nie mamy wyboru - pani Eustaszyna nawet nie dopuszcza do siebie myśli, że ktokolwiek mógłby nie darzyć jej sympatią. I ma rację, gdyż (pomimo nieco męczącego sposobu bycia) nawet nie mamy czasu, aby się zastanowić, jak bardzo dziarska staruszka ingeruje w życie wszystkich dookoła. Porusza się ona z prędkością i siłą trąby powietrznej, zostawiając wszystkich w stanie bezgranicznego zdumienia i fascynacji. Bardzo szybko zresztą z pani Eustaszyny staje się dla nas ciocią Winią, podobnie jak dla swojej bratanicy (albo bratanicy jej męża, ale to bez różnicy) Marceliny. Dziewczyna doskonale zna charakter nestorki rodu, doskonale zresztą nauczyła się komunikować z nią w taki sposób, aby ta była przekonana o słuszności wszystkich wyborów Marceliny. Jedynie Jerzego, partnera bratanicy, starsza pani nie może zaakceptować, bowiem jej rodzina zasługuje na kogoś lepszego niż zwyczajny inżynier, na dodatek nieco safandułowaty i z majątkiem w postaci kawalerki. U boku Marceliny Eustaszyna widziałaby mężczyznę majętnego, z charakterem, męskiego i czarującego, takiego na przykład jak kardiolog jej męża, doktor Cezary Antonowicz. A że ów rozwodnik okazuje się Don Juanem… No, cóż, kto jak kto, ale ciocia Winia zawsze może zmienić zdanie.
Może i zastanawiałaby się ona dłużej, jak pokazać doktorkowi, gdzie jest jego miejsce i dać do zrozumienia, że takiej kobiety jak Marcelina się po prostu nie uwodzi, ale jest zbyt zajęta. Przed nią jeszcze oszałamiająca kariera w charakterze pisarki, bowiem książka A jeśli byłaby dziewczynka…, napisana wspólnie z sąsiadką, panią Oleńką, nie tylko znalazła wydawcę w osobie Pana Żętyckiego, współwłaściciela i szefa wydawnictwa „Oczko” i redaktora – Annę Towiańską (znaną nam dobrze z pensjonatu „Sosnówka”), ale spodobała się też czytelnikom.
„Przypadki pani Eustaszyny” również zachwycają znakomitym piórem autorki oraz kreacjami bohaterów. Nikt, kto choć raz spotka się na łamach książki z ciocią Winią, nie zapomni jej szybko, zyska bowiem ładunek ogromnej energii życiowej, zaś przygody rezolutnej staruszki staną się balsamem na wszelkie smutki. Jak tak dalej pójdzie, to nie będę miała czasu umrzeć - mówi pani Eustaszyna, a ja mogę tylko przyklasnąć. Bo jak tu można szykować się do przejścia na tamten świat, kiedy na tym zostało jeszcze tylko do zrobienia, naprawienia i skrytykowania?
To opowieść o uczuciach. O miłości. Tej trudnej, niszczącej, złej. Tej największej – matczynej. I tej na pozór dobrej, zwyczajnej, która jednak może...
Opowieść o tym, że mimo przeciwności losu, marzenia się spełniają. Czasami nawet, a może właśnie wtedy, gdy już przestajesz w nie wierzyć. Pięćdziesiąt...