Właśnie minęło osiemdziesiąt lat od chwili, gdy na szczycie Nanda Devi stanęli polscy himalaiści Jakub Bujak i Janusz Klarner.
Zaskakujące? Cóż, historia tego sportu i stylu życia w naszym kraju rozpoczęła się na długo, zanim powstały fantastyczne śpiwory i żywność w tubkach. To Polacy u progu II wojny światowej dokonali tak niezwykłego osiągnięcia. Bez wszystkich tych pomocniczych urządzeń, bez helikopterów, bez sponsorów...
No, dobrze: sponsorzy byli, ale wykruszali się stopniowo, uginając się pod ciężarem przeciwności. Europa stała u progu kataklizmu, u podnóża Himalajów też szykowała się wojna. Rząd Indii wydawał jedną zgodę rocznie na eksplorację Karakorum. Dostawali ją Francuzi, Amerykanie, w końcu poszczęściło się także Polakom. Choć, nie, nie było to szczęście. To szereg zabiegów dyplomatycznych i mrówczej pracy przedstawicieli rządu RP w Indiach. I niezwykła determinacja samych uczestników wyprawy.
Właściwie opis tego wejścia to historia porażek. Na każdy mały sukces składał się szereg upadków. Mozolne gromadzenie środków, szycie namiotów, poszukiwanie rozwiązań dotyczących pożywienia, odzieży, sprzętu. W świetle tych koszmarnych trudności wydawać by się mogło, że dzisiaj wyprawa na K2 to po prostu dobre zakupy i... w drogę. Tymczasem osiemdziesiąt lat temu nie było praktycznie niczego. Do tego dochodziła walka z czasem. Polacy chcieli zdobyć szczyt przed nadejściem pory monsunowej.
Wełniany podkoszulek, ciepła koszulka, cienka wełniana koszula, gruba wełniana koszula, lekki puszysty sweter, nieprzewiewna wiatrówka z jedwabiu spadochronowego, ciepły sweter wełniany, wełniana kurtka na jedwabnej podszewce i nieprzewiewna wiatrówka z kapturem. Do tego trzy pary rękawiczek wiązanych oddzielnie sznurkiem za plecami, na stopach łącznie cztery pary skarpet, podwójne mokasyny i wielkie rakobuty. A gdzie okulary, namioty, liny, setki metrów liny, gwoździe, jedzenie, flary, śpiwory i milion innych rzeczy? Tak, wyprawa na Nanda Devi była niezwykła. Była preludium do tego, co się wydarzyło czternaście lat później na Mount Everest. Jeden z jej zdobywców, Tenzing Norgay, który jako drugi wszedł na Nanda Devi, powiedział po latach, że to była bardzo trudna wyprawa. A przecież przeżył już piekło na Evereście! Nic dziwnego – Nanda, to przydomek krwiożerczej bogini Kali. To jej góra.
Książka Dariusza Jaronia pokazuje krok po kroku przygotowania do wyprawy, samo wejście i tragiczne zakończenie ekspedycji. Oczywiście nasuwa się pytanie, jak potoczyłyby się losy światowego himalaizmu, gdyby Karpiński i Bernadzikiewicz wrócili z Nandy. Gdyby nie było wojny, gdyby żelazna kurtyna nie podzieliła Europy na pół i pozwoliła Klarnerowi i Bujakowi dołączyć do czołówki wspinaczy z całego wolnego świata. Co się z nimi stało po wojnie? Nie ma na nie odpowiedzi. Są dziesiątki zdjęć z wyprawy z 1939 roku i wspomnienia samych himalaistów, szereg zapisków zarówno ich samych, jak i depesz, notatek prasowych, wspomnień rodziny. Te ostatnie zakłócają nieco czystą relację z wejścia na Nanda Devi, rozmywają opowieść, przekształcając ją w historię o ludziach, nie historię o rewelacyjnym wyczynie polskiej ekipy. Zainteresowani jedynie opisem zdobywania góry czytelnicy mogą się poczuć tym fragmentem znużeni. Pozostali dzięki niemu zrozumieją lepiej, co się wydarzyło w 1939 roku.
Tak jak polski himalaizm nie zaczął się od Wandy Rutkiewicz i Jerzego Kukuczki, tak polskie sporty zimowe nie nastały wraz z Wojciechem Fortuną, Adamem...
Klęski żywiołowe, kataklizmy, katastrofy, ataki terrorystyczne, wypadki wysokogórskie, dziesiątki poszkodowanych i rannych - to warunki, w których pracują...