Jako wielbicielka humoru i wszystkiego, co jest z nim związane, sięgnęłam po jeden z tomików Antoniego Marianowicza – „Ocet siedmiu złodziei”. Sięgnęłam z nadzieją, bo o autorze wypowiadał się niezwykle przychylnie Jeremi Przybora – autorytet w sprawach dowcipu literackiego. Sięgnęłam zatem po „Ocet siedmiu złodziei” i... nie zawiodłam się. Książka zapewnia mnóstwo śmiechu, a jej niewielką objętość (90 stron tekstu, format zeszytowy) rekompensuje w pełni zawartość. Na okładce znalazła się wypowiedź Marianowicza, w której satyryk tłumaczy się z wyboru zawodu: „Skonstruowane przeze mnie mosty zawalałyby się, klienci [adwokaccy] gniliby w lochach, a pacjenci ginęliby jak muchy. Postanowiłem zatem obrać sobie zawód nie grożący moim bliźnim aż tak straszliwymi konsekwencjami, mnie samemu zaś – nadmierną odpowiedzialnością”. Fałszywa skromność. Konsekwencje, jakie muszą ponosić czytelnicy „Octu siedmiu złodziei” to między innymi zwichnięcia szczęk (od nieustającego chichotu), paraliż mięśni twarzy (od ciągłego uśmiechania się), nadwyrężenia mięśni brzucha czy posądzenia o brak piątej klepki (kiedy człowiek nagle wybucha śmiechem w autobusie, bo przypomniał sobie jakiś zabawny wierszyk z tej książki). Tak… a mówią, że śmiech to zdrowie... Nie będę tu podważać opinii obiegowych (w końcu przysłowia są mądrością narodu). Co w takim razie przepisuje na zdrowie Marianowicz? Porady, jak nie poddać się przytłaczającej sile sukcesu, sprawozdanie z wyścigu między zarobkami i wydatkami (kto zwycięży w tej rywalizacji? Dowiesz się, czytając „Ocet siedmiu złodziei”, że sobie na reklamę pozwolę). Wyliczenia umowności w świecie pojęć, wyszukiwanie własnych znajomości i przedmiotów posiadanych… Ale i nietypowe propozycje („sroży się obóz katolicki: / Zwalczajmy w prasie gołe ciała!”). Marianowicz daje się poznać również jako tłumacz, przybliża czytelnikom wiersze – czasem mało znanych – poetów angielskich. Ponieważ tak się dziwnie składa, że w Polsce najznamienitsi autorzy tekstów satyrycznych sięgają po laury w dziedzinie wierszy dla dzieci (w przypadku Kerna czy Brzechwy hierarchia jest odwrócona), w „Occie siedmiu złodziei” znalazł się dział wierszyków „dziecinnych” (określenie autora). Dziecinnych, ale nie infantylnych. Z sentymentem przeglądałam znane z baaaardzo wczesnej młodości utwory (między innymi Marianowicza czytali mi rodzice, zanim sama posiadłam tę umiejętność). O Kruczku, Panu Żabie, Dziwnej Śwince czy muchach króla Apsika słyszałam od dzieciństwa. Teraz, po wielu latach, trafiłam na te teksty, zgromadzone w tomiku pod szyldem Biblioteki Stańczyka. Przypominałam je sobie z przyjemnością. Nie sposób nie napisać też o Marianowiczu-fraszkotwórcy. Kilkanaście zgromadzonych w „Occie” drobiazgów tylko potwierdza ogromne zdolności autora. „Ocet siedmiu złodziei” to znakomite lekarstwo na chandrę. Efekt uboczny (a raczej – jedna z głównych reakcji, występujących po przeczytaniu książki) to niemożliwe do zniwelowania wykrzywienie warg w radosnym uśmiechu, utrzymujące się jeszcze długo po zakończeniu lektury.
"Nie wiem, co mi się stało, ale nagle pod koniec 1995 roku postanowiłem, że będę prowadził dziennik. Nie był to pomysł szczególnie oryginalny, zważywszy...