Zanim oni się tu pojawili, nie nosiliśmy nazwisk. Kiedy uznali, że muszą mieć nas na oku, po prostu je nam nadali, tak jak nadano nam wszystkim zbiorową nazwę „Indianie”. Nazwiska te były nieudolnymi próbami tłumaczenia indiańskich imion lub przekręconymi indiańskimi imionami, przypadkowymi przydomkami bądź nazwiskami pochodzącymi od białych amerykańskich generałów, admirałów i pułkowników, a czasem nawet nazwami poszczególnych szwadronów kawalerii, którymi bywały po prostu kolory. To właśnie dlatego nazywamy się Black, Brown, Green, White lub Orange.
Napisana przez rdzennego Amerykanina powieść Nigdzie indziej to głęboka refleksja nad miejscem utraconych plemion w dzisiejszym świecie. Gdy biały człowiek ukradł im już wszystko, od powietrza po ziemię, gdy strzelał do kobiet i dzieci z haubic, gdy bezmyślnie wyrzynał tysiące bizonów, aby zagłodzić i zmusić rdzennych Amerykanów do oddania ziem, pozostały im tylko opowieści o przodkach i o ich kulturze, która pozostała w tańcach, marzeniach i snach.
Dwunastu potomków ludu Czejenów, dwanaście łamiących serce historii o beznadziei, o alkoholizmie, o samotności, odrzuceniu, utracie dzieci, utracie rodziców, o gwałtach i narkotykach. Dwanaście dróg, które mają się zbiec u kresu, jakim jest doroczny zjazd plemienny na stadionie w Oakland. Mamy tu chłopca, nastolatka, który po raz pierwszy chce wykonać przed wielotysięczną publicznością taniec swoich przodków. Mamy Dene Oxendene, mężczyznę, z którego twarzą zawsze coś było nie tak, z pozostałościami po pijackich ekscesach jego matki. Jest Jacquie Czerwone Pióro, która od czterdziestu lat poszukuje utraconej dawno temu córki, a znajduje jej ojca, gwałciciela i alkoholika. Jest Bill, który ponad wszystko kocha Karen, matkę Edwina, który chce zapisać wszystkie indiańskie opowieści. Są też inni, zranieni, zdradzeni, przegrani, dla których wielki zjazd w Oakland ma być szansą na zmianę życia.
Dramatyczne wspomnienia o wielkich rzeziach rdzennej ludności Ameryki są jak głośny protest w imieniu zamordowanych na trzeciej uczcie dziękczynnej, znanej dzisiaj jako uczta Święta Dziękczynienia, podczas której koloniści otruli dwustu zaproszonych na ucztę przedstawicieli lokalnych plemion. W roku 1637 prawdopodobnie od czterystu do siedmiuset Pekotów zgromadziło się na swój doroczny taniec zielonej kukurydzy. Koloniści otoczyli, a następnie podpalili ich wioskę i strzelali do każdego Indianina, który próbował uciekać. Nazajutrz kolonia Zatoki Massachusetts wydała uroczystą ucztę, jej gubernator zaś ogłosił dzień ów dniem dziękczynienia.
Powieść nie jest jedynie rozpamiętywaniem doznanych krzywd. Ukazuje procesy, jakim podlegają grupy społeczne, które spycha się na margines. Ukazuje bezwzględny świat, gdzie spryt i przemoc zbierają krwawe żniwo. W tym upiornym tańcu śmierci pojawia się jednak kilka uwag o tym, że duma, godność, poszukiwanie tożsamości i próby pokonania losu nie są bez znaczenia, jeśli znajdzie się porozumienie z bliskimi.
Powieść rozpoczyna długi prolog, będący litanią wyrządzonych Indianom krzywd. To mocne uderzenie oszałamia i kieruje czytelnika w stronę literatury rozliczeniowej, by po chwili zawrócić go z tej drogi, aby nie utknął na krętej ścieżce współczucia dla bezradnych rdzennych Amerykanów. Kolejne rozdziały są wyraźnym żądaniem rozliczenia się z tym wizerunkiem. Pokazują świat, w którym potomkowie Czejenów cierpią na takie same dolegliwości społeczne, jak wszyscy ludzie na całym świecie. Uniwersalizm tego przekazu jest oczywisty. Odebranie ludziom ich miejsca nie kończy cywilizacji. Po prostu kieruje ją na inne tory. A każde pokolenie ma swoje symbole i opisanie świata.
Tommy Orange wpisuje się w nurt zwany Native American Renaissance, którego początki datują się na lata sześćdziesiąte XX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem książki House made of Dawn M. Scott Momaday, docenionej nagrodą Pulitzera w 1969 roku. Najbardziej rozpoznawalnym twórcą tego nurtu stał się poeta i pisarz Sherman Alexie, który, jak żartował, był „Indianinem dnia”, dostępnym przy każdej nadarzającej się okazji.
Orange należy do nowego pokolenia Native American Renaissance. Jego proza skierowała nurt na tory świata miejskich rdzennych Amerykanów. Ludzi, którzy nie celebrują już prerii i stad bizonów, ale żyją w betonowych dżunglach, dostosowani do nowych realiów. Narracja ich opowieści zmieniła się, z historii o jeżdżących konno i strzelających z łuku wymalowanych plemion przeszła w krótkie, krwawe i głęboko poruszające zapiski o bezwzględnym świecie, w którym trzeba sił, aby nie zginąć. Krótkie rozdziały powieści Nigdzie indziej są jak kadry z filmu Quentina Tarantino, którego twórczość Orange bardzo ceni, co przyznał w wywiadzie udzielonym w 2018 roku dziennikarzowi „The Paris Review”. Powieść została okrzyknięta książką roku przez opiniotwórcze czasopisma „The Washington Post” i „Time”. Czy trzeba więcej rekomendacji?