Perspektywa przeszłości
Ostatnie lata upływają pod znakiem kolejnych kryminałów, które masowo pojawiają się na polskim rynku wydawniczym. Brutalne morderstwa, kryminalne zagadki i rozwiązujący je błyskotliwi (mniej lub bardziej) funkcjonariusze policji opanowały również szklany ekran, a na potrzeby kolejnych odcinków sprawcy wykrywani są w ekspresowym tempie, a każde dochodzenie zakończone jest sukcesem.
Tę tendencję przełamuje niejako najnowsza powieść Joanny Marat, opublikowana nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Trudno jest jednak nazwać Monogram kryminałem, bowiem historia makabrycznej zbrodni ma swoje drugie dno, a siła ciężkości położona jest nie na samo śledztwo, ale na historię z przeszłości, która w zdumiewający sposób spaja pozornie nie związane ze sobą wydarzenia.
Jeśli nie kryminał, to zatem na jaki gatunek postawiła Marat? Nazwałabym jej najnowszą książkę psychologiczną, bowiem stworzone przez Marat postaci, uwikłane w rodzinne tragedie, związki małżeńskie (i nie tylko) oraz owładnięte kompleksami i nałogami, odsłaniają przed nami swoją kruchą psychikę, załamują się i podnoszą na naszych oczach. Nie jest to jednak komedia - chyba że za zabawną należy uznać nieudolność polskiej policji oraz przekleństwa, których autorka nie żałuje (czy naprawdę stróże prawa zajmują się tylko doskonaleniem kuchennej łaciny?).
Jesteśmy świadkami dochodzenia prowadzonego w sprawie morderstwa – w Lasku Bielańskim zostało znaleziono ciało kobiety, niejakiej Marzeny Kroczek. Narzędzia zbrodni nie zidentyfikowano, co jest o tyle istotne, że ofiara została pozbawiona głowy, a jej śmierć przypomina egzekucję. Śledztwo w tej sprawie prowadzi Ernest Malinowski z Komendy Stołecznej Policji oraz Marek Kos. Trudno chyba o bardziej niedopasowany tandem. Ten pierwszy to wykształcony elegancik w nienagannych butach i drogim prochowcu, syn dawnego sekretarza KC PZPR Mieczysława Malinowskiego. Kos natomiast to dziecko poprzedniego systemu, niechluj i pijak, który bardziej przypomina tych, których zazwyczaj ściga, niż funkcjonariusza policji. Do szału doprowadza go Stary Kalosz, jak „pieszczotliwie” nazywa swoją byłą żonę, z którą zmuszony jest dzielić po rozwodzie małe mieszkanie na warszawskim Bemowie.
Ernest ma wierną fankę, sierżant Violettę Maj, do której z kolei wzdycha Arkadiusz Śledź. Na stronach powieści pojawia się również doktor Wanda Grzegorska, dysponująca niewątpliwymi atutami w ilości sztuk dwóch (które nieco rozpraszają Kosa) oraz prokurator Izabela Potrykus, borykająca się ze swą miłością do jedzenia i rozmiarem XXL. To jednak nie wszyscy bohaterowie Marat, bowiem poznajemy także Monikę, wnuczkę „krwawego generała” - komunistycznego oprawcy, zamieszkującą słynną willę Gorgona, jej nieocenioną gosposię - panią Tecię, a właściwie Teklę Hausner, a także tajemniczego emigranta, który wraca do Polski po wielu latach, by poznać prawdę o swojej matce.
W jaki sposób historie tych bohaterów łączą się ze sobą? Co wspólnego ma potomek niejakiego barona Bruno Shtoka, któremu hitlerowcy odebrali majątek z rodziną Moniki? Kim jest Nina Shtok (vel Maria Moser)? Kto stoi za morderstwem Marzeny Kroczek, a także jej ojca? Te pytania kroczą za nami, kiedy próbujemy przedzierać się przez gąszcz postaci ku ostatniej stronie książki. W toczące się wydarzenia wpleciony jest też tytułowy monogram, któremu autorka nadaje rozmaite znaczenia – oznaki statusu czy nawet piętna.
Całość jest jednak niezbyt przekonująca - zbyt chaotyczna jak na kryminał, zbyt powierzchowna jak na powieść psychologiczną i zbyt poważna jak na komedię. Zdecydowanie bardziej interesująco wypada poprzednia powieść autorki, Grzechy Joanny, choć obecna również ma swoje smaki i smaczki. Szkoda tylko, że zostały one przytłumione natłokiem postaci, wątków oraz odwołań do przeszłości. Można odnieść wrażenie, że świetny pomysł na doskonałą książkę rozbił się o jego realizację. Powstała tym samym przeciętna książka, którą przeczytać można, ale niekoniecznie trzeba.
Są w różnym wieku i z różnych ojców. Spotykają się w Warszawie, by pochować matkę. Nathalie - najstarsza z nich - grywa role rosyjskich...
To nie jest saga, bo nitka rwie się gdzieś w połowie ściegu i zamiast dumnego pochodu kolejnych pokoleń, spod igły wyskakują same pojedyncze egzemplarze...