Nudny ten diabeł…
Mój własny diabeł Mike’a Careya to dość nietypowy kryminał. Specyfika tej książki rodzi się głównie z gry, jaką autor prowadzi z konwencją gatunkową. Osadzając swych bohaterów na trajektorii wydarzeń tak charakterystycznych dla powieści sensacyjno-detektywistycznych, jednocześnie modyfikuje ów wzorzec, zamieniając klasyczną scenerię na postnowoczesny quasi (bo niekończący się)-armagedon. Tu w rolę Sherlocka Holmesa czy też przenikliwego Herkulesa Poirota wciela się Felix Castor – detektyw, łowca i zaklinacz duchów w jednej osobie. Główny bohater, jak przystało na prawdziwego śledczego ma swoje własne biuro oraz detektywistyczne rekwizyty, lecz tym razem to już nie lupa, zmiotka i proszek do badania odcisków palców, a flet, dzięki któremu potrafi on zwabić duchy zmarłych, związać i wysłać je muzyką w zaświaty, aby swą obecnością nie nękały ludzi – klientów Castora.
Świat bowiem, w którym przyszło żyć bohaterom to schyłek wieku, pełen niepokoju i złowieszczych przepowiedni fin de siecle, gdzie w racjonalistyczny porządek wkrada się, burzący podstawy ludzkiej zdroworozsądkowości, pierwiastek irracjonalny. Są to czasy, jak opisuje narrator, w których „zmarli zaczęli powstawać, to znaczy powstawać tak masowo, że nie dało się tego dłużej ignorować (…) w księdze czasu obróciła się kartka zwiastująca nowe millenium. Zupełnie jakby kosmiczny odpowiednik wielkiego, wrednego dzieciaka przyszedł do nas i pogrzebał kijkiem w cmentarzach tego świata, żeby sprawdzić, co się stanie.”
Główną osnowę osi fabularnej stanowi tu tajemnicze zlecenie, które powierza Castorowi Jeffrey Peele, administrator olbrzymiego archiwum. Od tej pory detektyw – medium musi stawić czoło nie tylko białej zjawie – duchowi nawiedzającego pomieszczenia archiwalne, demonom – sukkubom, przepowiedni Asmodeusza, uwięzionego w ciele przyjaciela, ale przede wszystkim ludziom czyhającym na jego życie…
Na pierwszy rzut oka można by stwierdzić, że owa żonglerka gatunkowa, gdzie kryminał, powieść detektywistyczna, powieść fantasy przenikają się wzajemnie, wyszła książce autorstwa Careya na dobre. Wykorzystanie motywu ścierania się dobra i zła w kontaminacji z elementami powieści grozy i inspiracjami zaczerpniętymi ze źródła usytuowanego na granicy parapsychologii, demonologii i spirytyzmu zaowocowało u wielu pisarzy współczesnych ciekawymi powieściami (vide: Stephen King, Anne Rice, itd.) i niezwykłą popularnością wśród odbiorców.
"Mój własny diabeł" jest niestety przykładem klęski na tym polu tematycznym. Eklektyczność tej powieści, ujęłabym w ramy pojęcia negatywnego, gdzie zabieg kompilacyjności nosi na sobie znamię nietwórczego epigoństwa, pozbawionego całkowicie jakiejkolwiek kreatorskiej inicjatywy ze strony pisarza. Ponadto niesmak lektury potęguje miejscami nieudolnie prowadzona narracja i tendencyjne repliki dialogowe. Na podstawie rekonesansu twórczości tego, co w literaturze wpisuje się w jej popularny, masowy paradygmat, tego, co w niej wartościowe i godne polecenia, można książkę Careya zaklasyfikować jako tę z najniższej półki, skazaną na samotniczy los wśród kurzu i moli.
Archanioł Michał leży martwy u zroszonych krwią korzeni Drzewa Świata, Yggdrasila. Jego moc, przelana w córkę, Elaine Belloc, i brata, Lucyfera...
W niebie toczy się wojna. Brudna, totalna, absolutna wojna, jak ta, którą przyniósł ze sobą Lucyfer, gdy światy były jeszcze młode. Lecz tym razem upadły...