Literacki i komercyjny sukces „Władcy pierścieni” skazał wielbicieli fantasy na brnięcie przez kolejne dylogie, trylogie, tetralogie i sagi. Niektóre zdobywają laury porównywalne lub niewiele mniejsze niż dzieło Tolkiena, ale zdecydowana większość nie wychodzi nawet poza kategorię przyzwoitej lektury dobrej na jeden raz. Zazwyczaj to po prostu rzeczy niewarte uwagi. Winy można się doszukiwać w wielu kwestiach, jednak najistotniejsza to trudność w wykreowaniu nowego, oryginalnego i fascynującego never-never-landu. Od czasów wydania „Władcy pierścieni” udało się to zaledwie garstce autorów, z czego w Polsce próżno szukać większości z tych tytułów, a na rodzimym podwórku sukcesem pochwalić się może Andrzej Sapkowski, Feliks W. Kres, Anna Brzezińska i Jarosław Grzędowicz. To właśnie opinia tego ostatniego zachęciła mnie do przeczytania pierwszego tomu „Malowanego Człowieka”, autorstwa Petera V. Bretta.
Bohaterom niniejszej książki przyszło żyć w wyjątkowo paskudnym świecie, w który ludzie mogą funkcjonować wyłącznie w trakcie dnia, bowiem po zmroku pojawiają się otchłańce (potwory reprezentujące każdą z grup ziemskiej materii), gotowe rozszarpać każdego, kto tylko opuści opatrzone runami schronienie. Zaszczuta i zdziesiątkowana ludzkość boi się podjąć walkę z plagą, przez co każdej nocy znikają kolejne istnienia, a z nimi wymierają wioski i miasta. W tym piekle dorastają Arlen, Leesha i Rojer, którzy przeczuwają, że prawda o świecie wygląda inaczej, że ma do zaoferowania coś więcej niż tylko światło dnia i grozę nocy.
Początkowo fabuła „Malowanego człowieka” jawiła mi się jako połączenie gry RPG z horrorem i powieścią przygodową. Po przeczytaniu kilku pierwszych stron zmieniłem zdanie. Brett korzysta ze schematów (trudno tego nie robić pisząc fantasy), ale wykręca je na swój sposób, przez co często miałem wrażenie, że czytam coś świeżego, coś co poruszy gatunkiem intensywniej, niż kij wciśnięty w mrowisko. Po dotarciu do końca pierwszego tomu, mogę stwierdzić, że wrażenie wcale nie okazało się mylne – „Malowany Człowiek” to pozycja warta uwagi każdego fana gatunku, szczególnie gdy odczuwa się pewne nim znużenie.
Na najwyższe uznanie zasługuje styl autora i poprowadzenie akcji. Brett nie rzuca czytelnika od razu w wir wydarzeń, a powoli dozuję napięcie, krok po kroku dostawiając kolejną, intrygującą cegiełkę w swoim never-never-landzie. Pierwsze sceny, w których towarzyszmy Arlenowi w trakcie odbudowy domów po nocnym ataku otchłańców, nie są przepełnione akcją czy grozą, ale zwiastują potencjał opowieści. Teoretycznie więc nic się nie dzieje, ale nastrój, płynność narracji i konstrukcja bohaterów sprawiają, że z wypiekami na policzkach przewraca się kolejne strony. Z ich biegiem pojawia się także napięcie, które co i rusz wprawia serce w nieznośny galop. Swój szczyt akcja i horror osiągają w scenach starć z demonami, których opisy potrafią przyprawić nie tylko o tachikardię i tachypnoę, ale i o gęsią skórkę na plecach oraz nieprzyjemny, zimny pot na karku i dłoniach.
„Malowany człowiek” nie byłby tak interesującą lekturą, gdyby nie oryginalny, złożony, oferujący wiele niespodzianek, świat. Brett w pierwszym tomie odsłania zaledwie część kart, ale już samo to powoduje, że ten never-never-land zapada w pamięć i nie da się go pomylić z żadnym innym. Na każdym kroku czai się coś ciekawego, co potęguje wrażenia z obcowania z książką. Karty opowieści zapełniają zróżnicowane potwory, a także gama postaci, z których każda ma jakąś charakterystyczną, przypisaną tylko sobie cechę. Dzięki temu całość nabywa rumieńców i nawet gdy akcja na moment zwalnia, nie doświadcza się podczas czytania nudy.
Chciałbym wypunktować również jakieś mankamenty pierwszego tomu „Malowanego człowieka”, ale nie znajduję żadnych. Nawet zakończenie, mimo chęci zamordowania autora (za finisz tuż przed rozwiązaniem pewnego problemu Arlena), jawi się jako najlepsze z możliwych – zostawia ze szczęką walającą się na poziomie podłogi i genialnymi perspektywami na ciąg dalszy. Z tych powodów fanów gatunku zachęcam do zapoznania się z niniejszą pozycją. Warto dać jej szansę, bowiem nie bez powodu określa się ją mianem najbardziej błyskotliwego debiutu w fantasy ostatnich lat.
Arlen nie żyje... Tamtej nocy zginął bym ja mógł żyć dalej. Czasami Posłaniec musi powiedzieć ludziom to, czego nie chcieliby usłyszeć. Czasami...
Strach. Strach przed otchłańcami. Strach przed nocą. Strach przed śmiercią.\r\n\r\nStrach to dobra rzecz. Dzięki niemu żyjemy\r\nJeph Bales z Potoku Tibbeta...