Bardzo rzadko zdarza się, że autorom książek dotykających spraw aktualnych, bieżących, udaje się uniknąć popadania w publicystykę i stworzyć znakomitą książkę, którą określić można mianem wielkiej literatury. Bardzo rzadko wielką literaturę udaje się stworzyć debiutantom. A jednak. Warrenowi FitzGeraldowi obie te rzeczy udały się znakomicie. I choć jego powieść Krzykacz z Rwandy dotyczy wciąż jeszcze świeżego problemu wojny domowej, toczonej przez plemiona Hutu i Tutsi, to zarazem staje się ona uniwersalną opowieścią o nietolerancji i – choć może zabrzmi to banalnie – o wyzwalającej sile miłości.
Ash Bolt to nauczyciel śpiewu, mieszkający w tanim mieszkaniu w centrum Londynu. Pracuje on z licznymi uczniami, dla których nauka śpiewu ma być szansą na rozwiązanie życiowych problemów. Pracuje z gangsterem, który ma zbyt wysoki głos i twierdzi, że przez to kobieta, o której marzy, nie potraktuje go poważnie. Pracuje z wieloma innymi ludźmi, których jednak trudno byłoby zaliczyć do londyńskich elit. Pracuje też z dziewczynką, mieszkającą w tym samym budynku, pozostającą pod opieką wuja, który traktuje ją wyłącznie jako przykry ciężar. Rzecz w tym, że Ash tak naprawdę nie lubi kontaktów z ludźmi. Boi się ich – i boi się świata, w którym dominują: ludzkie cierpienie, ból, okrucieństwo wojny. Swój lęk łagodzi poprzez rytuał bólu – poprzez regularne dokonywanie cięć nożem na własnej ręce. Ból pomaga mu uporać się z własnym strachem, z demonami, jakie go nękają.
Clementine Habimama to dziesięcioletnia dziewczynka, pochodząca z Rwandy. Jej mama należy do plemienia Tutsi, ojciec jest Hutu. Wydaje się to jednak nie mieć najmniejszego znaczenia wśród życzliwych sąsiadów, w miejscu, w którym wszyscy się znają, szanują i współistnieją w pokoju. Wszystko się zmienia, gdy prezydent Rwandy ginie w zamachu, o którego przeprowadzenie oskarżeni zostają Tutsi. Wówczas budzą się demony, mieszkańców Rwandy ogarnia szał mordu i nienawiści. Rozpoczynają się masakry dokonywane na członkach plemienia Tutsi, na które ONZ początkowo nie reaguje. Żołnierze ONZ mają być „bezstronnymi obserwatorami”. Stają się tymczasem biernymi świadkami niewyobrażalnych zbrodni, o których mówić się będzie jeszcze przez wiele lat. Co wojna domowa oznacza dla dziesięcioletniej dziewczynki i jej „mieszanej” rodziny? Co łączy Clementine i Asha? Jak subtelna, miejscami utrzymana w odrealnione konwencji opowieść dziewczynki łączy się z męską, bardzo mocną historią Asha?
Podczas lektury powieści FitzGeralda właśnie to przeplatanie się dwóch historii najbardziej zwraca uwagę. Początkowo niezrozumiały zabieg z czasem przyczynia się do wzmocnienia przesłania, które ma dla czytelników każdy z bohaterów. Pisarz-debiutant zaskakująco sprawnie prowadzi obie historie, różnicując je pod względem stylu i języka. Znakomicie widać to w świetnym przekładzie Agnieszki Śmiei.
Język opowieści Clementine pozostaje w kontraście z opisywanymi przez nią wydarzeniami. Dziewczynka opisuje wielkie zło, nienawiść, przemoc, w obliczu których stanęła. Jej historia nie byłaby jednak tak mocna i bolesna, gdyby nie fakt, że – aby nabrać dystansu wobec niektórych wydarzeń, by móc zmniejszyć ból płynący z pamięci o nich – dziewczynka ujęła je w konwencji baśni. Jej opowiadać w ten sposób jest łatwiej. Odbiorca czyta o nich z jeszcze większym bólem, a siła emocji zawartych na kartach tej książki wprost poraża.
Warstwa fabularna czy opowieść o okrucieństwie wojny domowej, toczonej między sobą przez dawnych sąsiadów czy przyjaciół to jednak tylko pierwsze warstwy niezwykłej opowieści FitzGeralda. Pod powierzchnią fabuły Krzykacz z Rwandy to także opowieść o… opowieściach. O tym jak historia, narracja pomaga nam zrozumieć świat, pomaga nam pogodzić się z własnymi demonami i usidlić je. Pomaga nam również zaakceptować nawet najbardziej bolesne wydarzenia, których świadkami się stajemy. Tak jest w przypadku Clementine, która opowiada o wszystkim, co ją spotkało, tak jest również w przypadku Asha, dla którego opowieść o problemie, jakim jest jego rytuał bólu, staje się szansą na wyzwolenie.
Z innej strony: szansą na wyzwolenie może być również miłość czy przyjaźń. Ash otacza opieką swą małą sąsiadkę. Pomaganie jej w wyzwoleniu się od uciekających się czasem do brutalności opiekunów, zdecydowanie się na przyjęcie na siebie odpowiedzialności za dziewczynkę (a więc – z pozoru – przyjęcie pewnego brzemienia) i dla niego staje się szansą na wyzwolenie. Tak – tych dwoje łączy miłość. Miłość, która daje nadzieję. I choć finał tej historii daleki jest od tego, który znamy z literatury lekkiej, łatwej i przyjemnej, nadzieja ta pozostaje w czytelnikach również po zakończeniu lektury.