Jest kwestią bezdyskusyjną, że utelewizyjnianie, komputeryzacja i gnijąca edukacja (coraz niższy poziom kształcenia na wszystkich szczeblach, zastępowanie egzaminów łatwiusieńkimi testami etc.) – odegrały decydującą rolę w uwiądzie dawnego nawyku czytania, jak również w degradacji kryteriów czytelniczych, vulgo: w dominacji literatury głupawej, zwanej niegdyś „jarmarczną”, „brukową” lub „wagonową”. Nie mogło być inaczej, gdy tradycyjne lektury dziewcząt (exemplum Ania z Zielonego Wzgórza) oraz chłopców (Verne, Cooper, Stevenson etc.) zostały wymiecione w intelektualnym ”jadłospisie” nastolatków przez gry komputerowe, dziewczęce pisemka quasi-pornograficzne i tandetny film. […] Jak w tej sytuacji ma się bronić literatura „wyższa”? „Nie ma zmiłuj” – walec głupoty rozjeżdża i ją.
(W. Łysiak, Karawana literatury, s. 176-177)
Karawana literatury Waldemara Łysiaka to najlepsza polska książka o polskich książkach. Wciąga jak haszysz. Prowokuje do myślenia, nie pozostawia obojętnym. Zasmuca i wzbudza ogromny niepokój. Zasługuje na miano elektrowstrząsu. Zresztą można tak ochrzcić większość jego dzieł - o charakterze zarówno literackim, jak i publicystycznym.
Charakterystyczny dla Łysiaka dosadny i barwny język jest wyrazem jego wewnętrznego buntu wobec gangreny, jaka toczy polską kulturę, a ściślej – literaturę. Autor Wysp zaczarowanych po prostu bije na alarm. Nie tylko nasz kraj trawią opisane przez niego choroby, lecz także w innych państwach zauważa się podobne tendencje, co Łysiak ilustruje licznymi przykładami i cytatami. Najnowszą polską literaturę opisuje bowiem na tle globalnego społeczeństwa.
Łysiak dał się już poznać jako świetny obserwator, erudyta i przenikliwy diagnosta otaczającej nas rzeczywistości. Jego bezkompromisowość w wyrażaniu poglądów, antykomunizm oraz znakomitą twórczość cenią czytelnicy, na których brak nigdy nie narzekał. Bogactwo tematów, które porusza w najnowszej książce, powinno być punktem wyjścia do szerokiej i pogłębionej dyskusji dla ludzi zatroskanych o stan polskiej literatury w III RP, w ogóle kultury. I dobrze by było, gdyby zarówno adwersarze Łysiaka, jak i jego wielbiciele nie skupiali się na jego osobie i „ognistym” – że tak to ujmę – temperamencie, ale na merytorycznych kwestiach, jakie opisał. Powodów do niepokoju jest zaś naprawdę sporo. Ale po kolei.
Myślę, że każdy z nas dostrzega wiele zjawisk, o których alarmuje Łysiak. Swoją bronią uczynił pisarz bezsilną jasność umysłu. Czasami tylko to nam pozostaje w czasach ciężkich, a za takie właśnie uważa autor naszą współczesność, o czym informuje już w pierwszym zdaniu. Przywołane wyrażenie zaczerpnął od wielokrotnie w książce cytowanego kolumbijskiego myśliciela Nicolása Gómeza Dávila. Jak napisał Łysiak we wstępie, pragnę bezsilnie jasnym umysłem przeanalizować stan współczesnej polskiej literatury (ostatnie pół wieku), a ściślej: wszelkie uwarunkowania tejże, czyli rynkowe, płciowe, trendowe, rankingowe, awangardowe, reklamowe, salonowe, towarzyskie, koleżeńskie, recenzenckie, polityczne, społeczne, medialne, et cetera, et cetera. A że w swojej analizie nie stosuje autor żadnej taryfy ulgowej, chyba nie trzeba wspominać. W tym tkwi między innymi wartość jego publikacji: prowokuje do myślenia i merytorycznej dyskusji, bo te są niezwykle potrzebne. Można często w trakcie lektury odnieść wrażenie, że wiele z przywoływanych na kartach książki osób Łysiak wyzywa wręcz na pojedynek. Pisze zaczepnie, zadziornie, wojowniczo, stąd nie zdziwię się, gdy któryś z licznych bohaterów Karawany literatury zareaguje równie prowokacyjnie. Ba! Nawet zwykły czytelnik może poczuć się urażony, np. gdy pisarz mocno wytyka sięganie po produkty literaturopodobne albo gdy wśród marnych pisarzy wymienia naszego ulubionego (szczerze mówiąc, nie czytałam wielu autorów, których Łysiak przedstawia w negatywnym świetle, ale cenię sobie Bułhakowa, a na temat rosyjskiego pisarza przytacza on wyjątkowo niepochlebne opinie. Warto przy tym zaznaczyć, że nie są to jego oceny, widać jednak, że mocno im przyklaskuje). Jednak w swoim wojowniczym tonie nie przekracza Łysiak tej granicy, poza którą można byłoby poczuć się zażenowanym czy zniesmaczonym, choć niektórych może razić radykalizm jego sądów. Nie jest ważne, jakie nazwiska podaje pisarz i w jakim zestawieniu, ale to, byśmy potrafili dostrzec uwiąd literatury/kultury i zdiagnozować jego przyczyny, zastanowić się, czy nie zatraciliśmy czasem dobrego smaku i czy nie ulegamy zbytnio podszeptom przedstawicieli mediów, podających listy bestsellerów, rankingi bądź nazwiska nominowanych lub nagrodzonych przez różna środowiskowe gremia.
Łysiak nie ocenia książek swoich kolegów czy koleżanek po piórze, tylko relacjonuje czyjeś opinie, gdyż – jak akcentuje – nigdy nie uprawiał krytyki literackiej, a tym bardziej literackiego pamfletu. Autor Wysp zaczarowanych pragnie przede wszystkim skłonić do refleksji, między innymi na temat zapaści polskiej edukacji, czego skutki można już obserwować. Warto wskazać choćby taką tego konsekwencję, że dzisiejszy absolwent liceum nic nie wie o Brunonie Schulzu. Degrengoladę tego rodzaju Łysiak komentuje następująco: Dawniej głupek po studiach mylił Cortazara z Cortezem, a dziś ten głupol, zmultiplikowany do hordy, nawet nie zna tych nazwisk, jak również nazwisk geniuszy twórczych, nie obiły mu się o uszy, niepotrzebny mu taki balast. Degradowanie kulturowe Polski ma swoje źródło właśnie w edukacji. Oprócz fatalnej edukacji do głównych winowajców raka toczącego polską kulturę zalicza pisarz media ogłupiające elektronicznie oraz komunizm i postkomunizm. Jak zwykle bez owijania w bawełnę Łysiak opisuje swoje bolączki i dzieli się spostrzeżeniami. Skrupulatnie odnotowuje najważniejsze, najciekawsze wydarzenia literackiej sceny III RP. Od frapujących, sensacyjnych, niekiedy nawet pikantnych historyjek książka aż puchnie, a jednym z kluczowych wątków są wojenki Salonu z Antysalonem i vice versa. Łysiak ubolewa nad globalnym zjawiskiem narzucania rzeszy czytelnikom własnej fascynacji poglądami lewicowymi przez wydawców i krytyków literackich. Aby nie być gołosłownym, przytacza podobne poglądy zachodnich intelektualistów i pisarzy. Książka Łysiaka uświadamia, że odbiorcy mediów, w tym miłośnicy literatury pięknej, nie zauważają, jak ich umysły i dusze są bombardowane lewicowymi dogmatami.
Zawodowi krytycy literaccy cierpią zaś na brak dobrego smaku i zdrowego rozsądku w ocenie lektur, a ponadto zbytnio ulegają emocjom, charakterystycznym dla wojenek Salonu z Antysalonem, przy czym Łysiak podkreśla, że ta walka jest nierówna. Wojna „różowego” vel „michnikowskiego” Salonu III RP z białogwardyjskim Antysalonem III RP jest nad Wisłą faktem już ponad dwudziestoletnim i krytyka literacka ma w tym swój udział – stwierdza pisarz, co nie powinno być dla nas zaskoczeniem. Nic dziwnego zatem, że przeciętni czytelnicy także błądzą. Bo kto ma im pomóc rozeznać się w tym, który z nachalnie promowanych utworów jest wartościowy oraz dobry, bo ciekawy, skoro w opiniach krytyków literackich dostrzega tyle sprzeczności? Łysiak stara się podpowiedzieć, jak czytelnicy mogą sobie z tym poradzić. Belgijski pisarz i krytyk literacki Simon Leys (nie wspomina o nim Łysiak, ale warto go tu zacytować), podając przykład, że Malraux nie lubił Montaigne’a i przyznawał, że bardzo słabo go zna, zwraca uwagę, że bezapelacyjne sądy i arbitralne potępienia towarzyszą zazwyczaj pracy twórczego geniuszu […]. Szokuje nas za to, kiedy takie zaćmienie smaku spotykamy u krytyka.
O takim szoku pisze właśnie Łysiak i wymienia trzy cechy złego krytyka literackiego: kompleks niespełnionych literatów, żurnalizację (alias „felietonizację”) krytyki literackiej oraz koteryjność, czyli frakcyjną (alias mafijną) interesowność. To niezwykle trafne diagnozy. Najbardziej irytujące i brzemienne w negatywne skutki są, jak to ujmuje pisarz, żurnalizacja i sitwowowość krytyki literackiej. Gdy omawia wymienione gangreny, obficie cytuje, na przykład przywołuje słowa Klejnockiego o upadku profesjonalnego dyskursu o literaturze i mcdonaldyzacji prasy kulturalnej oraz hasło Ziemkiewicza: litbraderyzację.
Niektóre z rozdziałów tworzą soczyste portrety znanych publicystów i pisarzy. W publikacji roi się też od krotochwilnych dykteryjek. Jedną z nich, doskonale mi znaną wcześniej, a dotyczącą krakowskiego życia literackiego, określił jako kuksaniec galicyjski. Porusza też takie problemy, jak: hersztowie i służący im motorniczowie rynku literackiego, głosowanie czytelników przy kasach (czyli listy bestsellerów), frontmeni political corectness i ich metody, np. metoda hu hu (czyli hucpiarskiego huczka reklamowego – kolejne znakomite określenie!), bessa jakości artystycznej tekstów, czyli literatura laptopowa, pseudopisarze, modernistyczne/postmodernistyczne „flaki z olejem”, mącenie umysłów czytelników przez recenzentów, skandale związane z życiem literackim jako jedyna cecha pozytywna polskiej literatury ostatnich dekad (pod tym względem Kraj Priwiślański jest prymusem, czołówką światową), „drugie twarze” hołubionych pisarzy, pornografomania, „literatura piękna inaczej”, dwie fazy szczególnego stężenia głupoty w literaturze pięknej, strach zawodowych jurorów przed wskazywaniem palcem konkretnych erupcji głupoty, „efekt Whartona”, różnica między literaturą tandetną a literaturą głupią, literackie produkty żeńskie w kontekście zjawiska ochrzczonego hasłem: „chłopaki nie płaczą i nie czytają”, terror kulturowy, który wiąże się z szeroko pojętym lewactwem jako źródłem, czyli producentem, czyli sprawcą – z komunizmem (bolszewizmem, stalinizmem itp.), z socjalizmem (nazizmem, faszyzmem itp.) czy z goszyzmem chowu francuskiego (jakobińsko-markistowskiego). Ponadto omawia takie zjawiska, jak: literatura na niby, żurnalizujący beletryści i beletryzujący dziennikarze, szmira i grafomania, naparzanki wewnątrzbranżowe oraz reklama kumoterska.
Dlaczego wymieniłam aż tyle rozważanych przez Łysiaka zagadnień? Aby nie tylko pokazać ich ważkość oraz mnogość, ale także zwrócić uwagę na barwność i dosadność wyrażeń, których używa lub które cytuje pisarz, co sprawia, że lektura Karawany literatury z każdą stroną zwiększa u czytelnika głód narkotyczny. Autor jest bowiem mistrzem celnych i dowcipnych ripost.
Należy bić w dzwony, bo jest naprawdę niewesoło z polską literaturą oraz ze stanem czytelnictwa w III RP, jak również z edukacją i elitami kulturowymi. Jednych wywody Łysiaka, który czarno patrzy na otaczającą nas rzeczywistość, będą irytować, oburzać, innym pozwolą się z jego poglądami zidentyfikować, sprowokują do polemiki czy namysłu lub dadzą odwagę do działania (na przykład w obronie polskiej edukacji) i otwartego sprzeciwu wobec opisanych przez niego negatywnych zjawisk, choćby niegłosowania przy kasach na badziewie reklamowane metodą hu hu. Dla łysiakomanek (i łysiakomanów, bo przecież panowie, wbrew temu, co pisarz twierdzi, również czytają) oraz dla adwersarzy pisarza miałabym taką radę: starajmy się unikać bezkrytycznej afirmacji i totalnej negacji. Warto bowiem serio potraktować niektóre argumenty Łysiaka. Z treści publikacji wyłania się konsekwentny obraz zaangażowania i troski jej autora o kondycję literatury/kultury polskiej jako obszaru, który koniecznie należy poddać głębokiemu namysłowi oraz jako przedmiotu większej dbałości o te sprawy ze strony każdego z nas.
Recenzja, po lekkiej korekcie, pochodzi z mojego bloga książkowego: Szczur w antykwariacie.
Pierwsze wydanie słynnych refleksji autora o jego karierze pisarskiej i naukowej, a przede wszystkim zmaganiach z cenzurą. ...
Jest to dawno niewznawiany tytuł Łysiaka. Wspomnienia autora o Stanach i Amerykanach - i tych prawdziwych - Indianach, i tych napływowych. Podróż odbyta...