Kiedy kończy się dzieciństwo?
Albo inaczej: kiedy wchodzimy w dorosłość? A w którym momencie zaczyna dominować starość, tak jawnie i nieodwołalnie uświadamiająca naszą przemijalność?
To kilka spośród wielu pytań przewijających się przez Kalendarze Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Pytań, pozwalających po trosze zrozumieć (czy może raczej - wyczuć) charakter książki, jej znaczenie. Bez nich trudniej byłoby pojąć, dlaczego narratorka – matka, która mierzy się z dorosłością opuszczającego dom syna – tak szczegółowo opowiada o dniu narodzin swojej młodszej siostry, o własnym dzieciństwie. Dlaczego nie przywołuje wspomnień związanych z życiem syna – nie wspomina dnia jego narodzin, pierwszych kroków i słów, pierwszych rozstań, wspólnych chwil i rozmów?
Może opuszczony pokój, brudne ubrania w koszu na pranie czy pozostawiony w szafie garnitur wywołują nie tylko tęsknotę? Wydają się też pobudzać główną bohaterkę do refleksji nad własnym życiem. Bo skoro dotarła już aż tu – do momentu, w którym zaczyna oczekiwać pojawienia się wnuków, tym samym zaliczając siebie do pokolenia babć – to znaczy, że jej czas nieubłaganie przemija… Wobec dorosłości syna musi stawić czoła myśli, że kalendarz jej życia wyraźnie „schudł”, że większość jego kartek została zerwana.
Co może wobec tego zrobić? Gdy liczba wyznaczanych celów, marzeń, pragnień i oczekiwań maleje, autorka wraca do czasu, kiedy wszystko – całe życie – stało przed nią otworem. Z zadziwiającą szczegółowością odtwarza rzeczywistość lat 60., patrząc na świat uważnymi oczami sześciolatki. W dniu narodzin Uli, młodszej siostry, obserwuje obszywanie na maszynie do szycia tetrowych pieluszek i dzielenie mięsa ze świni. Wspomina swoje zabawki, ulubione podwórkowe zabawy, przeglądane książeczki, telewizyjne programy, ozdoby choinkowe, ubrania. Opisuje chyba każdy sklep znajdujący się wówczas w jej rodzinnym Mińsku, ulice wiodące ją do przedszkola, drogę do lodziarni, a nawet przypuszczalną trasę pochodów majowych. Odtwarza szczególny klimat Święta Zmarłych, świąteczne zwyczaje, rodzinne powiedzonka oraz wielki problem całowania wśród przedszkolaków.
Przywołuje miejsca, ludzi, przedmioty – trochę tak, jak gdyby mocą zapisanych słów chciała przywrócić je życiu. Ale przecież to się nie może udać – czasu nie da się cofnąć. A jednak: niejeden czytelnik, zwłaszcza rówieśnik autorki, odnajdzie tu fragmenty rozbitego lustra przeszłości, odbijającego dawno minione dzieciństwo. Ówczesna kultura PRL-u, pełna szarości i niedoborów, ujednolicała wnętrza domów, oglądane przez dzieci programy, otrzymywane słodycze czy zabawki. Tyle, że nie każdy w tej ubogiej – przynajmniej według dzisiejszych standardów – codzienności odnajdywał tak wiele miłości, radosnych momentów czy choćby poczucia bezpieczeństwa...
Szczegółowe, detaliczne opisywanie zwyczajnych chwil to pretekst do życiowych podsumowań, do rozliczania z przeszłością, a poniekąd także – tworzenia dla przyszłości. W przeplatających wspomnieniowe, „teraźniejszych” rozdziałach, pisarka zwraca się bezpośrednio do opuszczającego dom syna. Czy to dla niego odtwarza ten szczególny rok swojego dzieciństwa? Chce ocalić to, co wraz z nią może zostać zapomniane, podważając znaczenie jej istnienia (jak podsłuchana w dzieciństwie rozmowa o przypadkowości pierwszego spotkania rodziców)? Jak gdyby próbowała przekazać dalej, w przyszłość swoje wspomnienia.
Czyni to bez fajerwerków, zapierających dech wydarzeń, a nawet bez prywatnych zdjęć. Wystarcza jej refleksyjna, niespieszna narracja.
Chcecie posłuchać?
Pierwsza część drugiej serii ,,Cukierni Pod Amorem", dalsze losy Hryciów, którym los nie oszczędza dramatycznych przeżyć. Sierpień 2016 roku. Trwają Dni...
Michał żyje bez stresu. Wśród kolegów, rodziny i nauczycieli cieszy się zasłużoną opinią luzaka, w dodatku - dzięki zamożnym rodzicom - ma styl, gest,...