A tam gdzieś „za rogiem” tego zatęchłego, brudnego starego świata szykował się pierwszy na niego zamach. W dalekiej od ulicy Grzybowskiej Europie nabierał wigoru zachwycony swą przyszłością młody, choć jeszcze na dobre nierozpoczęty, wiek XX. (…) Młody duch szukał dla siebie kształtu. Przepędziwszy przestarzałego Pana Boga, pragnął samodzielnie stworzyć sobie ze świata właściwą dla siebie formę.
Dawno temu, kiedy jeszcze moja wizja przyszłości oparta była o postawienie przed nazwiskiem dwóch literek (bez kropki!), rozważaliśmy ze współtowarzyszami niedoli, czy można i czy powinno się publikować „historię rogu ulicy”. Oczywiście, że można. Ba, warto! I nie dam się zwieść temu, co jeszcze niedawno w Książkach pisał Marek Bieńczyk (już po lekturze Książki twarzy wiedziałam, że się z Bieńczykiem–publicystą nie polubię, choć jako tłumacza bardzo go cenię). Historia w skali "mikro" to ta, która dotyczy nas wszystkich, makro — jedynie wielkich tego świata. Kiedy więc przeczytałam o książce Aleksandry Domańskiej pt. Grzybowska 6/10. Lament, nie mogłam się powstrzymać, by natychmiast jej nie pochłonąć. Jednym tchem.
Grzybowska 6/10 istnieje dziś. Ale dlaczego 6/10? I co stało tu wcześniej, zanim w latach 60. ubiegłego wieku kilku warszawskich architektów postanowiło wybudować bloczyska Osiedla Za Żelazną Bramą? Domańska dotarła do zdjęć lotniczych, historycznych planów miasta, książek telefonicznych i - wreszcie - nazwisk kilkorga mieszkańców (szczególnie tych, którzy prowadzili na ówczesnej Grzybowskiej 10 interesy lub… zalegali z opłatami za gaz) oraz ich prywatnych dokumentów. Chciała przekopać historię skrawka Warszawy, który zamieszkuje jej mama, a dokopała się do tragicznej, słodko-gorzkiej (bo zaczęła się wygodnym i szczęśliwym życiem w dobrobycie, a skończyła tak, jak moblibyśmy się spodziewać) historii rodziny, która doświadczyła piekła mieszkania w getcie. Niewątpliwie jest to historia, którą trzeba opowiedzieć (choć właściwie jest dość sztampowa), bo za kilka, może - kilkanaście lat, nie będzie ust, które mogłyby ją wysłowić ani ręki, która mogłaby ją przelać na papier. Bo historia porusza, bo przypomina o świecie, z którego zostały nam tylko dwa kawałki muru, kilka tablic i pamięć kilkorga ocalałych. I pewnie jeszcze niebo wygląda tak samo.
A jednak coś w tej historii zgrzyta, coś nie pozwala zapomnieć o tym, że miała to jednak być historia rogu ulicy. To nie jest książka zła — wręcz przeciwnie! Kto powiedział, że niespełnienie oczekiwań ma przesądzać o negatywnej ocenie lektury? Oczekiwania to problem czytelnika, nie autorki. Niemniej jednak brak tu jednolitej koncepcji, spójnej wizji — książki o Jurku Glassie (czy w ogóle rodzinie Graffów z Grzybowskiej), książki o życiu przedwojennej kamienicy i o życiu jej mieszkańców, rzuconych nagle na obrzeża getta, czy też książki o procesach, jakie doprowadziły do wyniszczającej Europę wojny, a później napędzały jej kołowrotek. Domańska bowiem ma dojrzały, nieco liryczny (ale nie patetyczny) styl, którego może jej pozazdrościć niejeden twórca reportażu literackiego i każda z tych książek w jej wykonaniu byłaby genialna. Dlatego zarzut może być jedynie taki, że zamiast trzech książek dostajemy jedną, a proporcje pomiędzy tematami w niej poruszanymi są rozdzielone chaotycznie. Każdy ze wspomnianych tematów jest godny uwagi, ale jeśli autor zajmuje się wszystkim, zawsze czegoś zabraknie, zawsze pozostanie pewien niedosyt. Nawet, jeśli ma niebywały talent do budowania sugestywnych obrazów.
O stolicy wiele już napisano, wiele jeszcze książek powstanie, a potem zasili księgarniane i biblioteczne półki. Historii w skali „makro" warszawiacy mają tyle, ile dusza zapragnie i wyobraźni starczy. Ale żeby naprawdę trafić do człowieka, pod tę drugą warstwę skóry — tam, gdzie docierają tylko wrażenia wywołujące chłodne dreszcze — konieczna jest opowieść o historii „mikro". Historii rogu ulicy.
I jeszcze jeden wniosek Domańskiej, z którym trudno się nie zgodzić: Można nie lubić Warszawy, ale niepodobna jej nie współczuć.