Nie obawiam się zaryzykować tezy, że Goralenvolk to jedna z przełomowych książek, dotykająca niezwykle bolesnego tematu kolaboracji grupy Polaków z reżimem faszystowskim. To bardzo delikatne zagadnienie, nadal budzące silne emocje.
Wojciech Szatkowski jest wnukiem jednego z założycieli Goralenvolk – Henryka Szatkowskiego. Trudno wyobrazić sobie lepszego kandydata do napisania takiej książki. Jest to dla niego, jako historyka, temat, który od lat go pasjonuje i który nie doczekał się jak dotąd kompleksowego opracowania. Jest to jednak dla autora także osobiste rozliczenie. Próbuje on zrozumieć motywy swojego dziadka i ostatecznie nie znajduje dla niego rozgrzeszenia. Szatkowski jest jednoznaczny w osądzie. Jego zdaniem wojna nie jest czasem subtelnych intelektualnych rozważań, ważenia racji, ulegania różnego rodzaju fascynacjom. Wymusza ona podejmowanie trudnych decyzji, których konsekwencje należy ponosić z pełną bezwzględnością. Niewątpliwie, gdybyśmy spróbowali przyłożyć dzisiejsze standardy przy ocenie poszczególnych postaci przewijających się przez karty tej książki, osąd mógłby być mniej jednoznaczny. Owszem, Wacław Krzeptowski splamił swój honor wieloma wiernopoddańczymi gestami wobec okupanta, które budzą jedynie oburzenie czy wręcz obrzydzenie, jednak czy nie był także ofiarą, którego okoliczności zewnętrzne, a także miłość własna i pycha, wciągnęły w wir historii, nad którym w żaden sposób nie panował? A Józef Cukier, czy nie wykorzystywał swej pozycji by pomagać mieszkańcom Podhala? Nie mówiąc już o samym Henryku Szatkowskim, który niewątpliwie jest postacią złożoną, nietuzinkową pod względem intelektualnym. Chociaż w jego sytuacji trudno mówić o przypadku. To człowiek, który wybrał świadomie i był konsekwentny w swym wyborze do końca, porzucając rodzinę, zrywając wszelkie kontakty i wybierając lojalność wobec okupanta. Czy można jednak potępić Szatkowskiego lub Wiedera, a jednocześnie uznać, że Wacław Krzeptowski odkupił swe winy męczeńską śmiercią? Czy można całkowicie rozgrzeszyć Józefa Cukra? Wydaje się, że rację ma Wojciech Szatkowski. Goralenvolk to była zdrada i kolaboracja. To trzeba uczciwie powiedzieć, choć wielu ludzi może się wzbraniać przed rozdrapywaniem podgojonych ran.
Problem Goralenvolk to jednak nie tylko osąd nad głównymi aktorami tego dramatu. To przede wszystkim pytanie o zachowania zwyczajnych mieszkańców Podhala, o tych, którzy nie dokonywali wyborów w świetle kamer, nie zastanawiali się, jak osądzi ich historia, lecz starali się zapewnić byt i bezpieczeństwo rodzinie. Wojciech Szatkowski podkreśla, że górale zdali egzamin z polskości. Czy jednak naprawdę musieli go zdawać? Moim zdaniem grzech został popełniony już wcześniej. Zakopane z uwagi na swą specyfikę i nieporównywalnie duży zakres swobód politycznych przyciągało inteligencję, będącą samym rdzeniem narodu. To ona stworzyła mit górala jako człowieka szlachetnego, twardego, odważnego, bezkompromisowego i oddanego, wręcz jako nadczłowieka. Czy to nie ten mit przyczynił się do wrażenia odrębności górali, niektórych z nich wpędzając w pychę i samouwielbienie, a może nawet przyczynił się do zaistnienia u nich pewnego rodzaju pogardy wobec ceprów czy ponów, wykazujących w końcu tak naiwny zachwyt nad górami i samymi góralami? Naziści mieli ułatwione zadanie. Rzucili ziarno na przygotowany już grunt. Potwierdzili tylko odrębność i wyjątkowość górali. Pozostawili ich na młodopolskim piedestale, tylko symbole się zmieniły. Jednak efekt ich starannie zaplanowanej akcji niewątpliwie stanowił dla nich spory zawód. Szczególnie bolesnym ciosem musiało być niepowodzenie przy próbie stworzenia góralskiego legionu SS.
Szatkowski wykonał dużo dobrej, pionierskiej roboty. To zagadnienie, które pochłania go już od dłuższego czasu, o czym mieli okazję dowiedzieć się chociażby czytelnicy kwartalnika „Tatry”. Jednak to wciąż temat tabu dla niektórych na Podhalu. Mimo imponujących rozmiarów książki, wciąż nie brak w niej „białych plam”. Narodziny goralenvolk to bowiem nie spontaniczna akcja, zapoczątkowana po wybuchu wojny, lecz starannie zaplanowana operacja, o genezie znacznie wcześniejszej niż 1 września 1939 roku Jej główny organizator, Witalis Wieder, był i pozostaje postacią tajemniczą. Pod koniec wojny zniknął, jakby rozpłynął się we mgle okalającej przez większość roku tatrzańskie szczyty. Podobnie zresztą, jak Henryk Szatkowski. Pomimo upływu długich dziesięcioleci, nic nie wiemy o ich losach po wojnie. Czy to jednak efekt ich zdolności, kunsztu osób organizujących ich ucieczkę? A może konsekwencja luk w istniejących źródłach bądź zmowy milczenia tych, którzy coś wiedzą? Autor nie dotarł do źródeł niemieckich. Nie potrafił ich zlokalizować. To nie oznacza jednak, że na pewno nie istnieją. Marzy mi się uzupełnione i poprawione wydanie Goralenvolk, wyjaśniające to, co jeszcze niewyjaśnione. To właśnie istnienie „białych plam” może też sprawiać, że książka momentami wydaje się nieco chaotyczna. Nie zmienia to jednak jej ogólnej wysokiej oceny. Nie obawiam się zaryzykować tezy, że Goralenvolk to jedna z przełomowych książek, dotykająca niezwykle bolesnego tematu kolaboracji grupy Polaków z reżimem faszystowskim. To bardzo delikatne zagadnienie, nadal budzące silne emocje.
Wojciech Szatkowski jest wnukiem jednego z założycieli Goralenvolk – Henryka Szatkowskiego. Trudno wyobrazić sobie lepszego kandydata do napisania takiej książki. Jest to dla niego, jako historyka, temat, który od lat go pasjonuje i który nie doczekał się jak dotąd kompleksowego opracowania. Jest to jednak dla autora także osobiste rozliczenie. Próbuje on zrozumieć motywy swojego dziadka i ostatecznie nie znajduje dla niego rozgrzeszenia. Szatkowski jest jednoznaczny w osądzie. Jego zdaniem wojna nie jest czasem subtelnych intelektualnych rozważań, ważenia racji, ulegania różnego rodzaju fascynacjom. Wymusza ona podejmowanie trudnych decyzji, których konsekwencje należy ponosić z pełną bezwzględnością. Niewątpliwie, gdybyśmy spróbowali przyłożyć dzisiejsze standardy przy ocenie poszczególnych postaci przewijających się przez karty tej książki, osąd mógłby być mniej jednoznaczny. Owszem, Wacław Krzeptowski splamił swój honor wieloma wiernopoddańczymi gestami wobec okupanta, które budzą jedynie oburzenie czy wręcz obrzydzenie, jednak czy nie był także ofiarą, którego okoliczności zewnętrzne, a także miłość własna i pycha, wciągnęły w wir historii, nad którym w żaden sposób nie panował? A Józef Cukier, czy nie wykorzystywał swej pozycji by pomagać mieszkańcom Podhala? Nie mówiąc już o samym Henryku Szatkowskim, który niewątpliwie jest postacią złożoną, nietuzinkową pod względem intelektualnym. Chociaż w jego sytuacji trudno mówić o przypadku. To człowiek, który wybrał świadomie i był konsekwentny w swym wyborze do końca, porzucając rodzinę, zrywając wszelkie kontakty i wybierając lojalność wobec okupanta. Czy można jednak potępić Szatkowskiego lub Wiedera, a jednocześnie uznać, że Wacław Krzeptowski odkupił swe winy męczeńską śmiercią? Czy można całkowicie rozgrzeszyć Józefa Cukra? Wydaje się, że rację ma Wojciech Szatkowski. Goralenvolk to była zdrada i kolaboracja. To trzeba uczciwie powiedzieć, choć wielu ludzi może się wzbraniać przed rozdrapywaniem podgojonych ran.
Problem Goralenvolk to jednak nie tylko osąd nad głównymi aktorami tego dramatu. To przede wszystkim pytanie o zachowania zwyczajnych mieszkańców Podhala, o tych, którzy nie dokonywali wyborów w świetle kamer, nie zastanawiali się, jak osądzi ich historia, lecz starali się zapewnić byt i bezpieczeństwo rodzinie. Wojciech Szatkowski podkreśla, że górale zdali egzamin z polskości. Czy jednak naprawdę musieli go zdawać? Moim zdaniem grzech został popełniony już wcześniej. Zakopane z uwagi na swą specyfikę i nieporównywalnie duży zakres swobód politycznych przyciągało inteligencję, będącą samym rdzeniem narodu. To ona stworzyła mit górala jako człowieka szlachetnego, twardego, odważnego, bezkompromisowego i oddanego, wręcz jako nadczłowieka. Czy to nie ten mit przyczynił się do wrażenia odrębności górali, niektórych z nich wpędzając w pychę i samouwielbienie, a może nawet przyczynił się do zaistnienia u nich pewnego rodzaju pogardy wobec ceprów czy ponów, wykazujących w końcu tak naiwny zachwyt nad górami i samymi góralami? Naziści mieli ułatwione zadanie. Rzucili ziarno na przygotowany już grunt. Potwierdzili tylko odrębność i wyjątkowość górali. Pozostawili ich na młodopolskim piedestale, tylko symbole się zmieniły. Jednak efekt ich starannie zaplanowanej akcji niewątpliwie stanowił dla nich spory zawód. Szczególnie bolesnym ciosem musiało być niepowodzenie przy próbie stworzenia góralskiego legionu SS.
Szatkowski wykonał dużo dobrej, pionierskiej roboty. To zagadnienie, które pochłania go już od dłuższego czasu, o czym mieli okazję dowiedzieć się chociażby czytelnicy kwartalnika „Tatry”. Jednak to wciąż temat tabu dla niektórych na Podhalu. Mimo imponujących rozmiarów książki, wciąż nie brak w niej „białych plam”. Narodziny goralenvolk to bowiem nie spontaniczna akcja, zapoczątkowana po wybuchu wojny, lecz starannie zaplanowana operacja, o genezie znacznie wcześniejszej niż 1 września 1939 roku Jej główny organizator, Witalis Wieder, był i pozostaje postacią tajemniczą. Pod koniec wojny zniknął, jakby rozpłynął się we mgle okalającej przez większość roku tatrzańskie szczyty. Podobnie zresztą, jak Henryk Szatkowski. Pomimo upływu długich dziesięcioleci, nic nie wiemy o ich losach po wojnie. Czy to jednak efekt ich zdolności, kunsztu osób organizujących ich ucieczkę? A może konsekwencja luk w istniejących źródłach bądź zmowy milczenia tych, którzy coś wiedzą? Autor nie dotarł do źródeł niemieckich. Nie potrafił ich zlokalizować. To nie oznacza jednak, że na pewno nie istnieją. Marzy mi się uzupełnione i poprawione wydanie Goralenvolk, wyjaśniające to, co jeszcze niewyjaśnione. To właśnie istnienie „białych plam” może też sprawiać, że książka momentami wydaje się nieco chaotyczna. Nie zmienia to jednak jej ogólnej wysokiej oceny. Goralenvolk to nie tylko książka. To prawdziwe wydarzenie.