Nie ma takiego kraju, który nie może przygotować światu opowieści o tym, jak niektóre jego regiony, łamiąc ustalone stereotypy, stają się źródłem nieustającej inspiracji.
Appalachy, Ameryka Północna. Skrawek USA zamieszkany przez białych potomków Irlandczyków i Szkotów. Twardzi, niedostosowani, kochający wspólnotę i rodzinę. Tyle. Wszystko inne to już tematy na rozległe rozważania o tym, co stanowi o specyfice tych ludzi, będących często tanią siłą roboczą i zapewniających węgiel – w swoim czasie jeden z ważniejszych surowców rozwijającego się gospodarczo kraju. J.D. Vance, potomek górali z Appalachów, opowiada historię swojej rodziny i własnego sukcesu – ukończenia prestiżowego uniwersytetu Yale. Czy jednak Vance rozlicza się ze swoją przeszłością? Zdecydowanie nie. Usiłuje pokazać oblicze Ameryki, które nie jest ani hollywoodzkie, ani nowojorskie. Krótko mówiąc – szuka świata zapomnianego, nie celebryckiego, a jednak mocno amerykańskiego. Być może tego, który stanął za hasłem Make America great again.
Czytając kolejne rozdziały, odnajdujemy świat pełen sprzeczności. Bo oto poruszamy się w rzeczywistości robotników, w której lawirowanie i bumelanctwo jest częstsze niż rzetelna praca. Poznajemy wielorodzinne domy, w których aż gęsto jest od przemocy. Poznajemy ludzi wrażliwych i dumnych, którzy za pomocą dubeltówki rozwiązują większość problemów, zarówno tych z najbliższymi, jak i z zupełnie obcymi mieszkańcami własnej miejscowości. W tym świecie dzieci rodzą dzieci, ludzie zabijają się za byle co, a kariera jest pojęciem zupełnie obcym. Podobnie jak solidna edukacja, plan na życie i inne pojęcia, które decydują o tym, że Stany Zjednoczone Ameryki Północnej wydają się milionom ludzi na świecie wymarzonym miejscem do życia. Bidoki i wsioki (hillbilly i rednecks) są określeniami na postawę życiową, z której nie da się wyrosnąć i od której nie sposób uciec. Czy taka ucieczka udała się autorowi?
Na poły (a może zupełnie) autobiograficzna powieść Vance’a ma w sobie coś nieautentycznego. Przypomina cepeliadę, wspomnienia z dzieciństwa, którymi można szokować i zabawiać kolegów z dobrych domów. Autor pomieszał tu treści ze stylem, opowiadając w stylu paranaukowym o świecie, którego nie można zamknąć w sztywnych naukowych ramach. Weryfikując swoje spostrzeżenia badaniami naukowymi, pozbawił tekst tego, co jest w nim najlepsze – naturalnego klimatu. Długie passusy o życiu prababci nużą, pozbawione wyrazistych scen, w których bylibyśmy świadkami rozgrywającego się przed naszymi oczami świata. Vance wybrał konwencję eleganckiego opisania społeczeństwa, które z potocznie rozumianą elegancją nie ma nic wspólnego, przez co zatracił to, co w tym opisie mogłoby być najbardziej autentyczne. Wtrącanie słów typu: wuja, dulina etc, jeszcze pogorszyło sprawę. Wyraźnie widać tu dystans, który dzieli dorosłego już Vance’a od tego, co autor opisuje. Świat górniczych rodzin w Appalachach został nam pokazany przez szybę, z wygodnego fotela.
Elegia dla bidoków została okrzyknięta jedną z najważniejszych książek Ameryki. Bez wątpienia jest ważna, zaprasza nas do świata niepocztówkowego, ale tak ważnego, że bez wątpienia opisuje tę niepokojącą część społeczeństwa Ameryki, o której mówi się ostatnio coraz więcej. Obawiam się jednak, że propozycja Vance’a ma w sobie więcej z chwytającego za serce epatowania małomiasteczkowością „bidoków”, niż z ukazaniem odrębności tego świata.
Elegia dla bidoków jest spójna i logiczna. Nie zarzucam autorowi braku warsztatu pisarskiego. Jedyne, co budzi moje zastrzeżenia, to fakt, że nie poczułam się częścią pokazywanego mi świata. Zabrakło tu emocji, które pozwoliłyby mi zrozumieć, że to, co miałam zobaczyć, to prawdziwy dramat, a nie elegancki opis prawdziwego życia.
Polecam zainteresowanym.
Najważniejsze książka o Ameryce ostatnich lat 2 miliony sprzedanych egzemplarzy Od ponad 70. tygodni bestseller ,,New York Timesa" W produkcji...